Potwory nie odstępowały go na krok, z tyłu przepychał się tłum dusz.
Poeta rzucił się w głąb galerii. Nie wiedział, co robi, bo nagle w podłodze pojawiła się szczelina. Dwie płyty rozsunęły się z chrzęstem, otwierając tuż pod nogami Villona wielopiętrową otchłań. Łotr zachwiał się, zatrzymał na krawędzi przepaści.
– Nie uciekniesz. – Delannoy roześmiał się złowrogo. – Chodź!
Villon spojrzał na budowniczego. Wiedział, jak to się odbędzie. Delannoy pchnie go ostrzem, a potem włoży mu na twarz żelazną maskę i wleje gorący wosk. Odbierze mu jego duszę, jego dzieła, wspomnienia, jego życie i wiersze, nawet te jeszcze nienapisane.
– Zabiję się! – syknął poeta, stając na skraju kamiennej płyty. – Nie dostaniesz mnie!
Delannoy zatrzymał się o krok, a może bliżej… Uśmiechnął się i podniósł sztylet…
– Nie skoczysz, poeto. Nie dasz rady.
Dreszcz wstrząsnął ciałem Villona. Nie chciał, nie mógł skończyć tak nędznie!
Krzyknął.
I skoczył w dół.
Ale zanim spadł, w jednej chwili chwycił mordercę za opończę i pociągnął za sobą.
Runęli w otchłań rozwierającą się pod galerią. Polecieli, trzymając się w uścisku, wprost na kamienną posadzkę sto stóp niżej. Delannoy chwycił poetę za gardło, zacisnął palce. Spadali bokiem, potem okręcili się wokół własnej osi, przekoziołkowali w powietrzu. Villon przymknął oczy.
A potem nadeszło uderzenie i potworny krzyk bólu. Poczuł, jak odbija się od twardego marmuru i stacza w dół. Ostrze rozdarło mu opończę na boku, trzasnął pruty materiał, coś lepkiego pociekło aż do nogawicy i poeta gwałtownie zatrzymał się między niebem a ziemią. Zawisł zaczepiony o coś, co przecięło mu skórę aż do żeber.
Spadając w dół, zahaczyli o galerię rzeźb na ścianie nawy głównej. Delannoy wisiał nad poetą, nabity na kamienny miecz anioła z odrąbanymi skrzydłami. Z jego piersi wyszła już ponad stopa zakrwawionego brzeszczotu. Villon utkwił niżej, na kamiennej rzeźbie diabła; widły omsknęły się po boku łotra, zaczepiły o rozdartą opończę i powstrzymały przed upadkiem w otchłań. Diabeł uśmiechał się.
– Żyyyjeeeeesz… – wycharczał Delannoy.
Ostatkiem sił chwycił zakrwawiony kamienny brzeszczot, a potem dobył własnego miecza. Zawył, plując krwią, i ciął w górną część wideł, na których tkwił zawieszony poeta. Villon wrzasnął. Pręt zatrzeszczał, zachybotał.
– Koooniec, łotrze…
Villon zrobił rozpaczliwy wysiłek, by złapać kamienną nogę diabła. Nie zdążył. Osunął się w dół, a wówczas w ostatniej chwili ktoś chwycił go za rękę. Mocne ramię wydźwignęło poetę w górę, a potem wciągnęło przez balustradę na niższą galerię.
To była dłoń Justina Lefeta. Dołączyły do niej ręce kilku innych mężczyzn, o surowych obliczach i zadumanych oczach.
– W samą porę – jęknął Wilhelm de Villon. – W ostatniej chwili.
– Leeeeefffffeeettttt – wydyszał Delannoy. – To koniec, to…
– Idź do piekła, diable z kamienia! – wysyczał drukarz.
Podniósł hakownicę osadzoną na drewnianym łożu. Któryś z kompanów podał mu tlący się lont. Justin przyłożył go do zapału. Huk wstrząsnął murami katedry. Ognista kula trafiła architekta w pierś, siła uderzenia zdarła go z kamiennego miecza, cisnęła w bok, na środek nawy. Delannoy poleciał w dół, okręcił się kilkakrotnie wokół własnej osi, a potem padł na środku katedry, w kolistej plamie kolorowego światła wpadającego przez ogromne rozety.
– Wy tutaj?! – jęknął Villon – Jak? Kiedy?
– Ja i reszta mistrzów drukarzy szliśmy twoimi tropami – rzekł Wilhelm.
– Mówiłem, abyś nie wchodził do katedry – mruknął Lefet.
– Chodźcie – ponaglił wszystkich wysoki, zasępiony mąż.
Zeszli na dół, podtrzymując rannego Villona. Zbliżyli się do Delannoya. Budowniczy żył, krew z dwóch ran na piersi plamiła jego płaszcz, rozlewała się na posadzce.
Dwóch drukarzy podtrzymało jego głowę, a Lefet wydobył ciężką żelazną maskę. Szybko założono mu ją na twarz. Któryś z towarzyszy Justina rozgrzał wosk przy lampie, a potem wlał go przez szparę.
Architekt zawył. Wył i krzyczał nawet wówczas, gdy zdjęto mu maskę, gdy leżał już martwy na posadzce, by nigdy nie być przywróconym do życia.
Villon spojrzał w górę. Ze wszystkich przejść wychodziły tłumy mularzy. Sine martwe twarze zwrócone były w stronę ciała architekta.
– Uchodźmy! – krzyknął Lefet.
Pociągnęli Villona za sobą.
Za nimi podniósł się krzyk, gniewny chór wrzasków, ryk dusz. Posępne widma rzuciły się w stronę ciała architekta. Zaczęły wyszarpywać je sobie, rwać zębami, odrywać kawałki, łamać kości, drzeć ścięgna i mięśnie…
Zagrzmiał grom. Głośny trzask przetoczył się po katedrze. Z góry spadło kilka miękkich okruchów. Z boku zapluskały krople deszczu spływające po ścianie.
Villon wsparł się o jedną z przypór. Nie dowierzał własnym zmysłom. Była miękka, miękka i gliniasta jak ciasto…
A potem zamarł. Pomiędzy smukłymi, strzelistymi kolumnami dostrzegł lustro, a w nim odbicie młodej kobiety w czerwonej szacie. Stał i patrzył, gdy zsuwała ją z ramion.
Na jej doskonałym ciele pojawiły się pierwsze linie. Potem ułożyły się w litery, a litery w wyrazy, w wersy. Pierwsze strofy.
Wiatr już zgasił ostatnie świece
Z sercem boleśnie skaleczonem…
Olbrzymi posąg anioła pochylił się, wypadł z niszy i runął na ziemię, rozpadając się na kawałki. Sypnęło w nich okruchami gliniastego ciasta. Drukarze szarpnęli poetę, powlekli do wejścia. Ranny Villon jęczał i krzyczał, trzymając się za bok. Ogromne przypory topniały w oczach, zapadały się i gięły pod ciężarem stropu. Kolumny i wimpergi rozlatywały się w pył, sklepienie waliło się, pękały rzeźby, stele i posągi. Z hukiem roztrzaskały się witraże, zaścielając posadzkę dywanem kolorowych szybek, które szybko zmieniały się w zwykłą glinę…
Wypadli na zewnątrz. Nad Paryżem wstawał powoli zamglony świt.
– Tak oto historia dobiegła końca – rzekł w zamyśleniu Wilhelm de Villon. – Tak oto dobro zwyciężyło zło, a mrok został za nami. Oto wyrwaliście kły diabłu przeszłości.
– Ten diabeł się odrodzi – rzekł Lefet. – Nie dziś, nie jutro, ale za sto, dwieście, a może za pięćset lat. Chodźmy, bracia.
Sklepienie katedry zawaliło się z łoskotem. Wielkie dzieło Angela Delannoya zmieniło się w bezkształtną górę gliny, z której sterczały resztki kolumn, przypór i wieżyc.
– Zawiadomię o wszystkim Roberta de Tuillières. A ty, François, podwiążesz sobie rany i znikniesz z miasta.
Villon pokiwał głową, a potem zaczął deklamować:
O, czyś handlarzem jest odpustów,
Frantem, szalbierzem, graczem w kości
Sparzysz się na kształt tych oszustów
Co ich przygrzano do białości
Czyś zdrajcą jest, co wstydu nie ma
Rabusiem, gwałcicielem święta
Gdzie zysk wasz idzie, jak kto mniema?
Wszystko na karczmę i dziewczęta!
– Hej, łotrze! – krzyknął Lefet. – Zanim odjedziesz, spisz mi ten wiersz do „Wielkiego testamentu”. Uratowałem ci życie, a ty ciągle jeszcze nie wywiązałeś się z umowy!
Do rana po katedrze pozostał tylko pusty plac w pobliżu bramy Saint-Denis. Chłopi dziwowali się, że ulewa naniosła tam tyle ziemi, a wielu wywoziło tłustą glinę na taczkach. Przydała się do naprawy chlewików, do uszczelnienia polep chałup, a kilku garncarzy – partaczy z przedmieść – ulepiło z niej garnki i dzbany.