Zabójstwa ustały. Pospólstwo i paryski motłoch odetchnęły z ulgą. Mistrz Wilhelm doniósł o wszystkim zastępcy prefekta, ten prefektowi, a prefekt – staroście. O sprawie zapomniano. Wilhelm de Villon dożył starości jako kapelan w kolegiacie Świętego Benedykta. Mistrza Lefeta spalili razem z oficyną żacy z Uniwersytetu. Justin stał się bowiem prawdziwym człowiekiem epoki odrodzenia i jął drukować pisma nawołujące do przyznania Żydom takich samych praw, jakie mieli chrześcijanie. Nie spodobało się to scholarom, którzy ściągali ze starozakonnych okrutny podatek, więc podpalili warsztat.
A Villon? Villon zniknął, aby już nigdy nie pojawić się w Paryżu. A przed zniknięciem przesłał na ręce przedstawicieli trybunału Châtelet taki oto wiersz:
Tu legł z amora dłoni srogiej
Z sercem boleśnie skaleczonem
Żaczyna lichy i ubogi
Co był Franciszkiem zwan Villonem
Ziemi nie posiadł ni zagona
Oddawał wszystko: chleb, koszyczek
Stół; ano tedy za Villona
Odmówcie Bogu ten wierszyczek.
Wielkie podziękowania dla Macieja Jurewicza
Imię Bestii
VII
Stary, przeżarty rdzą łańcuch pękł z brzękiem od pierwszego ciosu mieczem. Ogromne wrota pokryte pajęczynami zaskrzypiały, gdy naparł na nie z całej siły. Trzasnęły nadwątlone deski, z góry posypały się drobinki próchna. Zapach stęchlizny był teraz mocniejszy. Z mrocznego wnętrza śmierdziało wilgocią, szczurzym łajnem i zgnilizną.
Wszedł do ciemnego, wąskiego pomieszczenia, pobrzękując zbroją. W smugach światła latarni wirowały drobinki kurzu. Nikt nie odwiedzał tej ponurej, samotnej wieży od przeszło dwudziestu lat. Drewniane sprzęty zmurszały i nadgniły. Wilgoć przeżarła deski podłogi, po której stąpał.
Opadł na kolana, począł ścierać kurz i wieloletni osad pyłu. Wkrótce jego dłoń w pancernej rękawicy wymacała zardzewiały żelazny pierścień – uchwyt od ledwie widocznej klapy. Ostrożnie pociągnął. Żelazo trzymało się dobrze, jeszcze nie zamierzało rozpadać się w proch.
Szarpnął. Klapa z trzaskiem uniosła się w górę. Sięgnął po latarnię i ostrożnie postawił stopę obutą w stalowy trzewik na pierwszym stopniu schodów. Dębowy bal zatrzeszczał, ale wytrzymał ciężar mężczyzny w pełnej zbroi. Zszedł niżej, a wówczas złotawe światło wydobyło z mroku zarysy zakurzonych piszczeli, białawe oczodoły małych czaszek, potrzaskane kości oblepione wyschniętą, bladą jak pergamin skórą, strzępy szmat i łachmanów. Ponury loch pod wieżą był wypełniony szczątkami dzieci. Małe czaszki leżały na stosach piszczeli. Długie, jasne włosy zaplecione w zakurzone warkoczyki przeplatały wyschnięte żebra. Żółte ząbki szczerzyły się doń we wdzięcznym dziecięcym uśmiechu.
– Jesteście – wyszeptał zauroczony. – Czekałyście na mnie. Taaaaak. Moje, dobre. Nakarmię was wkrótce. Poczekajcie.
Szybko wrócił na górę, zapalił świece, nakreślił kredą pantakl.
Jęk przemknął po cmentarzysku. Czaszki poruszyły się, zachrobotały.
– Chodźcie do mnie, maleństwa! – wychrypiał, kładąc rękę na sercu, a więc na jace, na której ogromny lew wspierał się na herbowej tarczy.
Jęk ucichł jak ucięty nożem. A potem rozbrzmiały szepty. Coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. Osaczały go ze wszystkich stron, groźne, złowrogie, zjadliwe. Zamknął oczy i nie otwierał ich.
– Idźcie, gdzie wam każę, maleństwa. I czyńcie to, co wam każę. Moje maleńkie… Moje kochane.
Posłuchały go. Nie miały innego wyboru.
Nadgniły, śmierdzący burak uderzył z łoskotem w deskę tuż obok głowy poety. Villon zamrugał oczami i skrzywił się.
– Chybiłeś, dupojebcu chędożony! – zakrzyknął do krępego jegomościa o pałąkowatych, krzywych nogach, przybranego w porwaną jopulę i skórzany czepiec, spod którego wyzierały kaprawe oczy wiejskiego przygłupa. – Słyszysz, chabeciarzu?! Wyżej celuj, bo jeszcze jakiejś przechodce oko wybijesz!
Tłum pospólstwa, który zgromadził się przed poetą, odpowiedział śmiechami, gwizdami i wyzwiskami.
– Patrzajta, ludziska! Toż koniobijca w srakę chlastany! – zawrzasnął gruby chłop w śmierdzącym kożuchu i utytłanej w gnoju Włosienicy. – Ciska się jako trzy szelągi w kalecie!
– To poeta gołodupiec! – zarechotała gruba baba w rańtuchu i poplamionym, sztywnym od brudu czepcu, prezentując przy okazji liczne dziury po zmurszałych zębach. – Wędrowny szarpidrut w rzyć chędożony! Hej, włóczęgo, zobaczymy, jak się pośmiejesz, kiedy będą cię włóczyć po rynku.
Niewysoki, koślawy oberwaniec cisnął w Villona bryłą błota zmieszanego z końskim łajnem. Tym razem trafił go prosto w nos, co zważywszy na fakt, iż prawy bark złośnika był znacznie niższy od lewego, zakrawało prawie na cud. Szelma gwizdnął dwa razy, budząc salwy śmiechu wśród miejskiej hołoty. Splunął przez okazałą szczerbę w przednich zębach.
– Oż ty w mordę kopany! – jęknął Villon. – Patrzcie, trafił, poczciwi mieszczanie! Nagroda dla niego! Dla odważnego palisznika będzie piękna meretryca! – Wskazał ruchem głowy starą, grubą jak piec prukwę o twarzy wymalowanej barwiczkami. – Hej, ty tam, kurewnico! Zadrzyj kieckę, coby uczcić bohatera, a wy, szlachetni mieszczanie, nosy zawrzyjcie, bo sztynk pójdzie jak od beczki po śledziach!
– Zawrzyj ty gębę, capie! – ryknęła obrażona. – Ty, bęsiu dupodajca w pindol jebanego! Bo jak chycę drąga, jak ci ten kudłaty łeb uchędożę, to nie będziesz wyglądał jak chłop, jeno jak półdupiec!
Villon roześmiał się złośliwie. Dysputa robiła się coraz gorętsza. Nie przyszedł tu jednak po to, aby wygłosić uczoną mowę dla plebsu. A i miejsce, w którym przebywał, nie było bynajmniej uniwersytecką katedrą. Dziś rano przyprowadzono go pod strażą do tego starego pręgierza i wystawiono na pośmiewisko miejskiego motłochu, z rękoma i szyją zatrzaśniętymi w otworach nadgniłych dyb. A wszystko dlatego, że wczorajszego wieczoru wdał się w sprzeczkę z kilkoma przechodzonymi kokocicami przy bramie Aude, a kłótnia owa przerodziła się w dłuższą wymianę obelg. I nie minęły trzy pacierze, jak w spór wmieszali się strażnicy miejscy, a Villon wylądował w podziemiach pod ratuszem, oskarżony o napaść, pobicie i znieważenie leciwych narożnic, a dodatkowo – o niezapłacenie za przyjemność, którą te sparszywiałe murwy jakoby miały mu wyświadczyć. Ten ostatni zarzut był doprawdy czczym i bezczelnym wymysłem przeklętych ladacznic. Villon wolałby już znaleźć sobie szparę w murach miejskich, niż wykorzystać do ars amandi którąś z wiekowych lampucer wystających w bramie Aude w nadziei zwabienia w ciemny zaułek pijaka lub wsiowego famullusa. Niestety, bliższe zaznajomienie się z wdziękami tych przechodek groziło utratą smaku i powonienia na najbliższe pół roku. Cóż jednak z tego, gdy bajlif tego pięknego miasta nie dał wiary słowom poety. Nie lubił sztuki, nie cenił piękna wierszy i ballad. I dlatego Villon pokutował wystawiony na pośmiewisko plebsu i pospólstwa.
Przy pręgierzu zebrał się już spory tłumek mieszczan. Oczywiście nie było w nim żadnych patrycjuszy. Villona otaczały brudne, powykrzywiane gęby pospólstwa, pełne czyraków i blizn po ospie. Gęby przywykłe do przekleństw, ziejące wonią kwaśnego piwa, cebuli i czosnku, smrodem z dziur po spróchniałych zębach, przerażające głupotą i grubiaństwem wypisanymi na obliczach. Pospólstwo było spragnione taniego i pospolitego widowiska, jakim był skazaniec w dybach.
Gruba pecyna końskiego nawozu uderzyła go w policzek. Sprawca tego niecnego czynu – mały karypel z jednym okiem większym, a drugim małym i zapadniętym w głąb czaszki, rżał z uciechy jak młody żak przed pierwszym chędożeniem. Gdy trząsł głową, cienkie nitki śliny ściekały mu z dolnej wargi.