Выбрать главу

– I z czego się cieszysz, fajfusie francowatej kurwy?! – zakrzyknął Villon. – Myślisz, że jak trafiłeś poetę łajnem, toś już chłop, a twój bratnal na każde zawołanie stanie jak armata?

– Ty poskrom swój jęzor, wierszokleto! – zawrzasnął ospowaty drab ze złamanym nosem. Sądząc po zakrwawionym fartuchu i towarzyszącym mu odorze zgnilizny, był to czeladnik rzeźnicki z pobliskiej jatki, a wnosząc ze składnego języka, chyba najbardziej elokwentny człek z gromady plebsu, czeladzi i miejskiej biedoty. – Tera żeś hardy, ale wczora pogoniły ci kota stare murwy. Tako na tobie jechały jako Pan Jezus na łysej kobyle, żeś za przyjemność paniom swawolnym nie zapłacił. Nie dały ci piczki za twoje wierszydła, dupniku, bo tyle poezyje twe warte, co łajno na dupie!

Tłumek zarechotał znowu. Kamienie świsnęły w powietrzu.

– A bodaj ci grób kuśkami obrósł! – zapiszczała hoża dziewoja w sfatygowanej houppelande. Miała tak dziobate i szpetne oblicze, jakby jej chłop bijał ją co tydzień deską z wystającym bretnalem. O dziwo, gamratka trzymała za rękę śliczną małą dziewczynkę o dużych, ciemnych oczach, delikatnych brwiach i kształtnych usteczkach. – Masz, Paula. – Podniosła kamień i wcisnęła w dłoń dziecku. – Naucz plugawca rozumu.

Dziewczynka natychmiast zrobiła użytek z brukowca. Rzuciła celnie. Villon spojrzał na nią z wyrzutem, wykrzywił gębę w szkaradnym uśmiechu i wysunął język.

– A masz, baraśniku! – zawrzasnęła gruba matrona, ciskając w poetę kawałkiem zgniłej rzepy. – Naści, kutergębo, wydmikuflu parszywy!

– A dymajcie wy się ode mnie, końskie mineciary! – syknął Villon pod adresem obecnych w tłumie bab. – Won mi spod pręgierza, jebichy, małpy, pindole! Takie z was niewiasty jak ze starej chabety łabądziewa. A jak na wasze sparszywiałe gęby patrzę, to mi się wszystko z żywota cofa i zaraz zawartość swą objawię!

Niewiasty nie były tak spolegliwe jak kmiecie, czeladnicy i włóczędzy. Kamienie i odpadki poleciały gęściej. Villon przymknął oczy, odruchowo przygiął głowę w dół, do śmierdzącej dechy pręgierza.

Wszystko przez Marion! – pomyślał ze złością. Gdyby nie ona, nie znalazłby się tutaj, w dybach na placu Saint-Nazaire. Przyjechał do tego miasta specjalnie dla niej, przeklętej ladacznicy. Szukał jej pół dnia, aż w końcu zaczął wypytywać o nią stare murwy pod bramą Aude. Nie chciały nic powiedzieć, doszło zatem do kłótni, zwady i awantury, której ostatni akt nastąpił na ratuszu, a epilog tutaj – na brudnym, błotnistym placu.

Marion… Już prawie nie pamiętał zapachu jej włosów, zarysów oblicza. Mijały cztery lata, odkąd opuścił ją i wyruszył do Paryża. Teraz, po tych czterech zimach, wracał do niej jako bakałarz, poeta i… banita skazany na dziesięć lat wygnania ze stolicy, a i tak miał szczęście, iż udało mu się ujść cało z rąk paryskiego kata i uniknąć świeżo narychtowanej szubienicy.

Gdyby nie ona, nigdy w życiu nie wróciłby do podupadającego Carcassonne, miasta wież i murów, do starej twierdzy śmierdzącej łajnem i krwią, potem i brudem. Gdy rozglądał się dokoła, widział sławetną Dziewicę Langwedocji unurzaną w parszywych odchodach miejskich przygłupów, równie szpetną jak wiekowe murwy spod bramy Aude. Plac otaczały stare, osypujące się domy z kamienia. Masywne łuki, przypory i ostrołukowe okna pobliskiej katedry pokryte były grubą warstwą sadzy i kopciu. Nieco dalej dostrzegał wieże przy pobliskich murach: Więzienną, Saint-Martin i Saint-Nazaire, pomiędzy którymi świstał wiatr. Na jesiennym niebie, pokrytym grubą warstwą chmur, krążyły stada wron. Odwrócił wzrok od nieba. Nie czas było bujać w przestworzach, gdyż zamiast w niebie uwięziony był w dybach na placu zawalonym gnojem i odpadkami. Tuż obok niego szczury walczyły z krukami o ścierwa z rynsztoków, śmierdziały krwią pobliskie jatki i budy, a obdarty tłum pokrzywników zgromadzonych wokół pręgierza roztaczał najgorszą z możliwych woni – odór nędzy, brudu i zwyrodnienia.

Celnie rzucona bryła błota przerwała jego rozmyślania. Podniósł głowę. Dwóch podpitych zawalidrogów z pobliskiej karczmy urządziło sobie zawody w rzucaniu do celu. Opuścił głowę. W szarym tłumie łachmaniarzy dostrzegł małego chłopczyka o jasnych, złocistych włosach. Dzieciak wpatrywał się weń szeroko rozwartymi oczyma, zupełnie jak gdyby pierwszy raz widział człowieka postawionego pod pręgierzem. Poeta uśmiechnął się doń szkaradnie.

– Hej, mały! – zakrzyknął. – Patrz i zapamiętaj, co spotyka szelmów i hultajów. I ja byłem kiedyś małym, niewinnym otrokiem, a teraz jak wyglądam? I na co mi przyszło?! Zamiast godzinki odmawiać na probostwie, jestem pośmiewiskiem plebsu! A ty tak samo skończysz, jeśli do Bozi nie będziesz się modlił!

Buzia chłopca skrzywiła się od płaczu. Popłakał się, ale otarł łzy i też sięgnął po kamyk. Niestety, nie dorzucił do celu.

– Gerard, co ty robisz?! – żachnęła się jego matka, leciwa matrona w wyświechtanej, świecącej dziurami houppelande. – Gerard, przecież się spocisz! I będziesz chorował!

– Ja powiem wszystko ojcu! – zaszlochał mały. – A temu… Temu złemu… Utnie głowę!

– Drapichrust, szelma, dziad, pokrzywnik! – wołało do Villona dwóch starszych chłopaków. Co chwila punktowali go celnie grudami zmarzłego błota.

– Pierre, Louis, dość tego! – krzyczał ktoś z tłumu na niesfornych synów. – Do domu, psiejuchy!

* * *

Etienne Marquard odwrócił głowę od uciesznego widowiska, jakie przedstawiał obrzucany kamieniami oberwany wierszokleta w dybach. Płaszcz i robe tego nędznika wisiały w strzępach, ciżmy były podarte, twarz brudna i pokryta wielodniowym zarostem. Doprawdy – prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy!

Nie wypadało, aby tak znany i szanowany mistrz cechu konwisarskiego tracił czas na plebejskie rozrywki. Szybko ruszył uliczką Dame Carcass do placu Piotra Augusta. Był potrzebny w warsztacie.

Szedł po plugawym miejskim bruku, zasłanym śmieciami, gnojem i błotem. Minął katedrę Saint-Nazaire – szeroką, niską i krępą budowlę, osadzoną niby okręt między skałami wśród stromych dachów górnego miasta. Za nią wstąpił w zaułek wiodący ku ulicy Świętego Ludwika. Z obu stron otaczały go poszczerbione kamienice o fasadach zjeżonych ostrzami sterczyn. Przy brudnych, pokrytych liszajami ścianach stały kramy, budy, wozy i beczki. Mętne światło pochodni i latarń odbijało się od mokrych kamieni i kałuż, rzucało bladą poświatę na mury, które nabierały barwy szarych ludzkich kości.

– Etienne… Mistrzu Etienne.

Konwisarz zadrżał, słysząc zjadliwy szept, a zaraz po nim tupot stóp. Tuż obok niego przemknęła dwójka dzieci w łachmanach. Zdało mu się, że dzieci były pokryte krwią, a na ich ciałach widniały świeże rany. Odwrócił się, ale mali żebracy znikli już za stosami beczek i za rozklekotanym wozem powroźnika.

Etienne rozejrzał się zaniepokojony. Czuł lęk, być może dlatego, że jasne włosy chłopca i ciemne dziewczynki przypominały mu… Vincenta i Jehannette?! Nie, niemożliwe. Coś pomieszało mu się w głowie. Przecież jego dzieci były pod dobrą opieką. Przecież nic nie mogło im się stać!

Przeżegnał się i ruszył w górę uliczki. Z ulgą rozpoznał znajome drzwi swego warsztatu. Nacisnął klamkę i wszedł do wnętrza. To znaczy chciał wejść, ale coś zwróciło jego uwagę.

Drzwi były uszkodzone. Któryś z podłych szelmów, żebraków albo drzemcarzy zarysował furtę w bramie – wydrapał na niej ostrym narzędziem jakieś znaki. Literę V i dwie kreski… Zaraz… To była rzymska cyfra VII.

Pchnął furtę i wkroczył do wielkiej szopy. W nozdrza uderzyła go woń rozgrzanego spiżu, poczuł gorąco, usłyszał brzęk metalu. Krwawy blask buchał z pieca, w którym podtrzymywali ogień jego czeladnicy – krępe, małomówne chłopy w skórzanych kaftanach i czepcach. W czerwonym blasku wyglądali jak czarty z piekielnej kuźni.