Выбрать главу

Etienne zatrzymał się przy dole formierskim. Obejrzał i opukał fundament oraz wymurowany na nim rdzeń. To była dobra, fachowa robota. Choć forma jeszcze nie została napełniona brązem, niemal czuł dotykiem chłód, ciężar i dźwięk ogromnej czaszy, która miała zostać tu odlana. Rex Regis. Dzwon dla katedry miejskiej. To zaszczyt, że wykonanie go powierzono właśnie jemu, jednemu z wielu mistrzów konwisarskiego rzemiosła w tym mieście.

– Dawajcie szablon i wrzeciono!

Czeladnicy krzątali się jak w ukropie. Gorący metal błyskał ogniem, rzucał krwawy blask na ściany warsztatu. Czerwona poświata zamazywała kontury postaci, oślepiała oczy.

– Spuszczajcie brąz!

Gliniany czop rozpękł się na kawałki już od pierwszego uderzenia młota. Czerwona struga pomknęła rynnami z szelestem, szumem i bulgotaniem. Ogromna forma zaczęła napełniać się stopem.

– Nie spuszczajcie aż tyle!

Delikatny dech poruszył siwymi włosami mistrza konwisarzy. Drzwi do warsztatu otwarły się nagle pchnięte podmuchem wiatru, uderzyły z łoskotem o wrzeciądze bramy. Etienne zamarł, bo choć rozpalony metal syczał, piszczał i skwierczał, zdało mu się, że wewnątrz warsztatu usłyszał chrzęst i łoskot ciężkich stóp, a potem zgrzyt kopyt na kamieniach – zupełnie jakby coś weszło do środka. Nie – chyba mu się tylko zdawało! W migotliwym świetle nie dostrzegał nikogo poza krzątającą się gromadą czeladników. Rzucił za siebie krótkie spojrzenie. Miał wrażenie, że coś stoi za nim – coś ciężkiego i potężnego, co przed chwilą przekroczyło otwarte wrota konwisarni…

– Garnier, zamknijże drzwi! – ryknął na jednego z czeladników. Z ulgą stwierdził, iż forma dzwonu napełniła się spiżem. Teraz wystarczyło tylko poczekać, aż ostygnie. – Zatkajcie rynny!

Terminatorzy i pachołkowie rzucili się do pieca, aby wstrzymać wypływający z niego metal. Zatkali rozpalony otwór gliną, powstrzymali wypływ surówki, a wówczas Etienne usłyszał syk. Najpierw cichy, potem potężniejący z każdą sekundą!

Mistrz nie zdążył się przestraszyć. Piec konwisarski zabłysnął ogniem. Z hukiem i błyskiem rozleciały się zaczopowane ujścia dla rozgrzanego spiżu, skórzane miechy zajęły się ogniem…

– Dlaboga, co się dzieje!? – zakrzyknął Etienne.

Piec strzelił iskrami, zatrzeszczał, zarysował się pęknięciami. Mistrz konwisarskiego fachu widział coś takiego po raz pierwszy! Zadrżał i poderwał się na nogi.

– Na ziemię! – ryknął. – Na ziemię, to życie ocalicie.

Za późno! Konwisarski piec pękł, rozleciał się! Eksplozja rozerwała go od środka, cisnęła na wszystkie strony płomienisty deszcz odłamków i ciężkich, gorejących kropel surówki. Wybuch zmieszał się z wrzaskiem umierających, palących się w żywym ogniu ludzi, z rykiem ognia i sykiem stygnącego stopu. Ciężkie, okopcone kolumny podpierające strop pękły w jednej chwili. Z góry zwaliły się dachówki, bele i deski.

– Gore… – zajęczał Etienne. Wybuch rzucił go aż pod ścianę. Był strasznie poparzony, widział tylko na jedno oko, a jego obszyty futrem płaszcz tlił się. Jęcząc, a potem niemal wyjąc z bólu świdrującego głowę, pierś i lewe ramię, zaczął się dźwigać na nogi…

Ktoś przebiegł obok z opętańczym wyciem. To był płonący czeladnik z warsztatu. Wypadł na zewnątrz przez nadpaloną bramę. Wrzeszcząc z bólu, strachu i przerażenia, pognał w dół uliczki.

– Ratujcie! – zajęczał Etienne. – Gore, pomóżcie…

Płomienie wystrzeliły ponad zrujnowany dach odlewni. Liznęły krokwie i dachówki na sąsiedniej kamienicy, przeniosły się dalej wraz z iskrami. Etienne pełzł między płonącymi belkami, osuwał się na martwe ciała uczniów i pachołków, aż w końcu oparł się o glinianą ścianę formy. Dzwon przetrwał! Rex Regis nie został uszkodzony. Etienne zatrząsł się od szlochu, a potem zamarł z popaloną głową złożoną na krawędzi dołu formierskiego, wśród ryczących płomieni i trzasku pękających desek.

* * *

Dwie ulice dalej Villon podniósł głowę. Zdziwiło go, że wokół drewnianego podwyższenia z dybami nie było już gapiów. Zobaczył blask płomieni ponad dachami miasta, usłyszał wrzaski i nawoływania mieszczan. Ludzie biegli z wiadrami do pożaru, przepychali się i klęli. Dzwony z katedry biły jak oszalałe, a złowrogi huk płomieni stawał się coraz silniejszy i coraz bardziej nieubłagany.

– O, do kroćset! – wyszeptał poeta. – Wracajcie, psie syny! Co, macie mnie dosyć?!

Nikt go nie słuchał. Wszyscy pędzili do pożaru.

VI

Villon wtulił się głębiej w załom murów przy wieży du Moulin d’Avar. Przeczekał, aż ulicą przejdzie patrol straży miejskiej. Od kiedy w warsztacie konwisarskim wybuchł pożar, w którym zgorzały dwa domy, podwojono straże, a przeklętych miejskich śledzi spotykało się na każdej ulicy. Latarnia niesiona przez dowódcę rzucała krwawy poblask na mokry bruk, mury i ściany domów pokryte osadem z wieloletniego brudu. Gdy stała się małym, wątłym światełkiem na końcu uliczki, Villon odniósł wrażenie, że nagle znalazł się w mrocznej otchłani pomiędzy omszałym kamiennym murem Carcassonne a ścianą utworzoną przez fasady starych, rozsypujących się kamienic. Coś czaiło się w mroku. Coś dużego i ciężkiego. Villon usłyszał cichy brzęk żelaza na kamieniach. Czyżby było to podkute kopyto? Zamarł i wpatrzył się w ciemność, jednak nic nie zobaczył. Wstrząsnął nim dreszcz. Szybko podbiegł do niskiej, okutej żelazem furty i załomotał trzy razy. Minęła długa chwila, zanim z drugiej strony usłyszał kroki.

– Nie widzisz, że zamknięte, dupniku! – rozdarł się ochrypły, paskudny starobabski głos. – Wygrzeb se dorkę w ziemi, jak kapucyna pod sakiem nie strzymasz! A jeślić chuć bierze, to rano przychodź, bo wszytkie gamratki śpią, dupowłazie!

– To ja, poborca mostowego, nie poznajecie? – zaskrzeczał poeta. – Myto nadpłaciliśta, to wam przyniosłem. Chyba się przyda te parę liwrów…

– Zara, czekaj! – warknęła stara zmienionym głosem.

Villon usłyszał, jak szczęknęła zasuwka, a potem drzwi otworzyły się, przepuszczając smugę żółtego blasku. Na schodach prowadzących w głąb wieży stała stara, gruba baba w porwanym gieźle. Miała skrzywione, złośliwe oczka i wielkie wory pod oczami. Rozpuszczone siwe kudły wymykały się spod brudnego czepca.

Na widok Villona chciała zatrzasnąć drzwi, jednak poeta był szybszy. Jednym ruchem wstawił stopę w szczelinę, jednym zamachem silnych ramion otworzył furtę na oścież i wskoczył do środka. Przycisnął babę do ściany. Lampucera chciała wrzasnąć, ale krzyk zamarł jej w ustach, zamienił się w rzężenie, gdy Villon wsadził jej pod brodę ostrze cinquedei.

– Ani mi drgnij, stara małpo! – wysyczał. – Ani piśnij, bo jak ci poderżnę gardziołko, to zakwilisz jak słowik! Gdzie jest Marion?

– Nnnie… Nie wiem.

– Jak to nie wiesz? Przecież garowała w twoim zamtuzie, kiedy stąd wyjeżdżałem.

– Po… poszła… – zacharczała baba.

– Dokąd? – Sztylet Villona uczynił jeszcze głębszy dołek w nalanym podbródku mamy Margot. – Na dno Aude? Do innego lupanaru? Do gacha? Gadaj!

– Ja jej dawno… nie widziałam… gamratki chędożonej… Nic nie wiem…

– Skoro nie wiesz, tedy nie widzę powodu, dla którego nie miałbym poderżnąć ci gardziołka. Sprzedałaś ją innemu baraśnikowi?

– Poga… gadaj z Augotem…

– To on jeszcze dycha? Jak odjeżdżałem, był na dogorywku.

– Jeszcze się… nie zawinął…