– Prowadź!
Cofnął sztylet i przepuścił starą na schody. Margot ruszyła na górę po trzeszczących stopniach. Wieża była wilgotna i ciemna. Cuchnęło w niej mysim łajnem i stęchlizną – jak w większości domów w tym parszywym, gnijącym mieście. Villon miał wrażenie, że nie sprzątano tu od czasów Ludwika IX, fundatora siedemnastu wież Carcassonne.
Stara lampucera zatrzymała się na półpiętrze. Pchnęła zmurszałe drzwi i wskazała gestem przejście za nimi. Villon nie wszedł. Stanął na progu, mając Margot na oku. Tej starej wiedźmie mogło przecież przyjść do głowy, aby zatrzasnąć za nim wrota.
W komnacie było ciemno. Poeta usłyszał cichy szelest słomy, potem skrzyp desek, jak gdyby ktoś przewracał się na łóżku.
– Augot, stary capie, słyszysz mnie?
– K-k-k-k-k-t-o m-ó-w-w-w-i – wyjąkał jakiś głos w ciemności.
– Gdzie jest Marion?
– M-m-m-m-ar-r-r-io-ion… Ode… odeszła.
– Kiedy i dokąd?
– Dwie-e-e nie-nie-dzie-le-le t-t-t-e-e-emu. W w-w-w-wigilię Anio-o-o-ołów Stró-ó-ó-óżów. Ktt-to tu?
– Villon.
W ciemności znów rozległ się szelest słomy i skrzyp desek w łóżku. Pisnęły cienko myszy albo szczury. Augot widać przewracał się na wyrku.
– Vi-vi-vi-vi-vi-llon?! Ja-a-a-k to?
Z ciemności, rozjaśnianej blaskiem świecy, wychynęła pomarszczona, skrzywiona twarz. Ogromna brodawka zniekształcała lewe oko tego człowieka. Dla odmiany prawą połowę twarzy przecinała świeża, opuchnięta blizna ciągnąca się od czoła przez brew, policzek, aż do wargi. Villon drgnął. Stwierdzenie, że Augot miał w sobie choć trochę powabu, byłoby ordynarnym szyderstwem, łgarstwem komedianta z parszywej trupy włóczącej się po gościńcach. Teraz zaś, kiedy został dodatkowo oszpecony, trudno było nazwać go człowiekiem nie budzącym wstrętu i mdłości.
– Una. T-t-t-to u-n-n-na zro-zro-zro-zro-bi-bi-bi-ła. Ta ku-ku-ku-ku-rwa. – Augot dotknął zakrzywionym, brudnym paluchem twarzy w okolicach prawego oka. – Za-za-zanim, ode-ode-ode-szła.
– Dokąd poszła?
– U-u-u-na mia-mia-miała dia-dia-diabła we łbie.
– Ta suka hołubiła diabła w sobie – wycharczała Margot, dysząc zgniłym oddechem, parskając śliną i złością. – Toż wredna wyrypanka! Przecie tu jak u matki miała… Ja jej delicjały dawała, limony, miód, hołubiła jak córę. Toż do niej gachy przyjeżdżały możne. Sam szlachetny pan de Sille… A precz poszła. Z garbusem, diabelskim nasieniem.
– Z garbusem? Jakim garbusem?!
– Przyłaził do niej karypel taki, zakręcony, co to mało se nosem jajec nie wybił. Powiadali, że to niby dzwonnik ze Świętego Nazaira. Ale ja powiem: sługa to diabła, czarownik przeklęty. Bo musi taki szpetny – to tylko od czarów…
– Jak się nazywał?
– Kto go tam wi…
– Jak wyglądał?
– Jako tyn koń saraceński u Maurów w Grenadzie.
W ciemnej komorze znów rozległ się chrzęst słomy i skrzypienie zbutwiałego drewna.
– Czego chcesz od Marion?
– Ty zawrzyj lepiej paszczękę, krzywa kądziołko. Pokażcie mi jej komnatę.
Augot i mama Margot spojrzeli na siebie badawczo. Villon złowił ich wzrok. Coś ukrywali? A może rodziła się między nimi zmowa?
Chwycił Augota za kudły i błysnął mu przed oczyma ostrzem sztyletu.
– Jeśli powiedziałeś choć jedno słowo nieprawdy, stary capie, to pamiętaj o tym. – Potrząsnął cinquedeą. – Miej mnie przed oczami cały czas, Augot. Bo wrócę tu i wypruję z ciebie flaki!
Augot zatrząsł się, zamrugał okiem. Villon puścił go i warknął do starej:
– Prowadźcie do jej komnaty!
Mama Margot prawie zgięła się wpół i wstąpiła na schody. Villon ruszył za nią ostrożnie, cicho jak kot. Nie schował sztyletu. W zamtuzie Margot nieraz szlachtowano ludzi za mniejsze przewinienia niż pogrożenie gospodarzowi sztyletem. Zdaje się nawet, że gdzieś w lochach pod wieżą był cuchnący dół z wapnem, gdzie rozkładały się kości kilku zuchwałych chwatów, którzy niepokoili gospodarza po nocy i okazali nieco mniej ostrożności niż poeta. Villon nie miał najmniejszej ochoty dołączyć do ich wesołego towarzystwa.
Weszli po trzeszczących stopniach na ostatnie piętro wieży. Najwyższa kondygnacja starego, nigdy nieużywanego donżonu została zamieniona w szereg niewielkich sal poprzedzielanych drewnianymi ściankami. Było tu zimno i wilgotno. Wiatr zawodził w szparach murów, z góry kapały krople wody, bo na zewnątrz zaczęło padać.
Margot wskazała drogę. Villon wyszarpnął jej z ręki świecę i pchnął wypaczone drzwi. Nie były zamknięte, więc wszedł do małej, wilgotnej komnaty. Blask płomienia wydobywał z mroku zarysy drewnianego łoża z popękanymi deskami, przewróconą balię w kącie, zydel, ławę, zniszczoną, zjedzoną przez korniki skrzynię i porozwieszane w kątach pajęczyny. Za oknem szumiał deszcz, w powietrzu czuć było wilgoć i stęchliznę. Na ścianie wisiał spłowiały gobelin przedstawiający Archanioła Michała zanoszącego Chrystusowi serwetę pełną dusz. Twarzy Chrystusa nie było. Zamiast niej widniała dziura wygryziona przez szczury. Tuż obok wisiało zwierciadło – brudne, powleczone srebrną farbą, która odłaziła od drewna. Obrus leżący na rozchybotanym stole dawno już nadgryzły mole i myszy.
To było wszystko. Wszystko, co zostało po Marion.
Villon przeszukał komnatę. Zajrzał pod łóżko, sprawdził obluzowane deski w ścianach, obejrzał podłogę. Nic. Ladacznica nie zostawiła po sobie żadnego znaku, śladu, niczego, co wskazywałoby, gdzie jej szukać.
Podszedł do okna, a właściwie wąskiej strzelnicy, i wówczas jego wzrok padł na niewielkie palenisko w załomie murów. Gdy obejrzał je starannie, zauważył leżące w popiele skorupy. Wziął do ręki największą z nich, przyjrzał się jej w słabym blasku świecy. To była zwykła skorupka z wypalonej gliny – pozostałość po starym garnku. A więc znowu nic. Już miał rzucić ją w palenisko, gdy pod palcami poczuł jakieś zadrapania.
Ostrożnie zbliżył przedmiot do światła. Na glinianej powierzchni wydrapano jakimś ostrym narzędziem litery układające się w łaciński napis: Pareatis. Deum sequere.
Villon pokręcił głową. To było ciekawe… Idź za głosem Boga. Może Marion naprawdę poszła. Znikła wszak ponad dwie niedziele temu…
Obejrzał resztę skorup, ale nie były pokryte żadnymi napisami. Cisnął je do kominka, splunął i wsunął w zanadrze kawałek naczynia, na którym wydrapano koślawe litery. Nie miał już tutaj nic do roboty. Pozostawało tylko odszukać dzwonnika z katedry Świętego Nazaira.
– Poszedł, kurwi syn – zasyczała Margot w ciemność.
– T-t-t-t-o idź. Zawia-a-a-a-dom…
– A jak wróci? Gardła poderżnie…
– Nie w-w-wr-ó-ó-ó-ci… Nie w-ró-ró-ró-ró-róci.
Katedra miejska pod wezwaniem Świętego Nazaira, pradawnego męczennika z Mediolanu, wznosiła się majestatycznie ponad poszczerbionymi dachami domów Carcassonne. Nie była tak smukła i wyniosła jak paryska Notre-Dame, lecz szeroka, masywna niby strudzone plecy wieśniaka z Langwedocji czy Owernii. Jej absyda, zwrócona bokiem w stronę placu Saint-Nazaire i wież Saint-Martin i Więziennej, pomalowana na biało, już z daleka odróżniała się od poszarzałych i czarnych ścian domostw, od kamiennych, mokrych murów i baszt, nad którymi ścieliły się kłęby jesiennej mgły.
Z bliska katedra wydawała się znacznie wyższa. Być może dlatego, że podmalowane na niebieskawo maswerki okien i rozet nadawały jej pozorów lekkości i smukłości. A może rosła w oczach dlatego, że chciała oderwać się od błotnistego, paskudnego placu, od plugawego, oberwanego tłumu, który kłębił się przy jej pięknych białych przyporach. Stare, wiekowe ladacznice, ukrywające blizny, zmarszczki i szankry pod grubą warstwą barwiczek, ślepcy żebrzący z psami i dziećmi, kuglarze oraz franci. Tuż pod masywnymi przyporami czatowali na bogobojnych mieszczan żebracy i proszalne dziady skomlący o datki, czepiający się sukien oraz kabatów, a czasem nawet zagradzający przejście.