Villon bez trudu przepychał się przez rozwrzeszczany tłum. Szelmy i obwiesie rozpoznawali w nim bratnią duszę, namolni zwykle żebracy usuwali się z drogi, a ślepcy już z daleka dostrzegali, że to członek konfraterni łotrów, cechu szelmów i królestwa podrzynaczy gardeł, i nie nagabywali o datek.
Villon utknął na chwilę w tłumie, który zgromadził się przed portalem prowadzącym do południowego ramienia transeptu. Choć była hora nona, termin zwykłej popołudniowej mszy, a cały tydzień pozostał do święta Szymona i Judy Apostołów, do katedry garnęły się prawdziwe tłumy. Być może dlatego, że dzień był mroczny i deszczowy, słońce ukrywało się za zasłoną mgieł, a okna świątyni, rozświetlone złotawą łuną świec, zdawały się jedynym ciepłym miejscem na ponurym placu. Placu, na którym dwa dni temu zakuty w dyby Villon wystawiony był na pośmiewisko miejskiej gawiedzi.
Tuż przed wejściem do ostrołukowego portalu tłum mieszczan i biedaków przerzedził się. Nieopodal kamiennego progu katedry stało dziecko w łachmanach, od którego odsuwano się jak od trędowatego. Villon skorzystał z okazji. Chciał przemknąć obok niego, aby skrócić sobie drogę do drzwi.
– Nie idź do katedry, Villon – usłyszał za sobą.
Odwrócił się i zobaczył dziecko. Dziewczynka podniosła powieki i wówczas łotr dostrzegł dwie czarne plamy w miejscu jej oczu. Villon zadrżał. Widywał w życiu różne okrucieństwa, często był świadkiem, jak żebracy okaleczali własne dzieci, aby skuteczniej mogły zarabiać na chleb, zbierając datki od bogobojnych i miłosiernych głupców, ale nigdy nie oglądał tak bezlitośnie potraktowanego maleństwa. Kto jej to zrobił? Dlaczego?
– Muszę odnaleźć Marion. Garbus z katedry…
– Nie ma tu ladacznicy, którą porzuciłeś – powiedziała mała żebraczka. – Wielki Smok barwy ognia spadnie z nieba. Smok mający siedem głów i dziesięć rogów. Oto wydarzy się kolejne nieszczęście zwiastujące nadejście Bestii, która zniszczy to miasto. Przed wami jeszcze sześć kataklizmów zwiastujących jej powrót.
Ludzie otaczający dziecko cofnęli się jeszcze dalej, depcząc sobie po ciżmach i bosych stopach, przepychając się i potrącając.
– Colette! – krzyknęła w tłumie jakaś niewiasta, próbując dopchać się bliżej. – Moja mała Colette, co się stało? Kto ci to zrobił?!
– To nie Colette – zakrzyknął niski, gruby mężczyzna w poplamionym kubraku, próbując odciągnąć kobietę od małej żebraczki. – Toż ona w domu siedzi, a z nią Angelina… Gdzie ty naszą córę widzisz? No gdzie, głupia?! Stój, bo jak w gębę dam, to się kulasami nakryjesz…
Villon nie słuchał dalej, dał się ponieść tłumowi i przepchał się przez próg. Był w katedrze.
Trójnawowe wnętrze wypełniali ludzie. Szlachetnie urodzeni i mieszczanie tłoczyli się w ławach, pospólstwo klęczało na posadzce, modliło się, szlochało wpatrzone w chór i ołtarz. Mroczne wnętrze rozświetlały setki świec rzucających ciepłą, migotliwą poświatę na blade twarze mężczyzn i kobiet. Tylko u góry promienie jesiennego słońca przesączały się przez kolorowe szybki witraży północnej rozety, rzucały błękitne i czerwone snopy światła na chór, kaplicę, celebransa i strzeliste kolumny podtrzymujące strop.
Villon uniósł głowę. Królowa niebios – wyniosła i czysta – spoglądała na niego z wysokości, jakby ze zdziwieniem, iż zamiast modlić się, przyszedł tu szukać plugawego karła i parszywej ladacznicy z miejskiego zamtuza. Villon unikał jej wzroku. Rozglądał się po ciemnym wnętrzu. Przyszedł, aby odszukać garbusa, którego widywano z Marion, i jak się okazało, nie mógł wybrać gorszej pory. Nie sądził, że katedra będzie aż tak wypełniona ludźmi, i teraz bezradnie szukał w tłumie pałąkowatych pleców garbatego, skrzywionego człowieka.
Trwał confiteor. Wpatrzony w ołtarz celebrans mówił szeptem, który rozchodził się po całej nawie:
– Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper virgini, beato Michaeli archangelo, beato Joanni Baptistae…
Villon, skulony za kolumną, drgnął. Po drugiej stronie katedry, w bocznej nawie, ktoś garbaty powoli przeciskał się przez tłum. Czy to był garbus? Niestety, migotliwe światło świec rozpraszało wzrok.
Łotr skierował się w tamtą stronę. Potrącał ludzi, deptał im po stopach i ciżmach, a jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy – bogaci i biedni, starzy i młodzi, chorzy i zdrowi – wpatrywali się w ołtarz. W ich oczach błyszczały łzy nadziei i coś jeszcze… To był strach. Strach przed nieznanym.
– …Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Ideo precor beatam Mariam semper virginem… – szeptały niezliczone wargi. Ci, którzy nie znali łaciny, modlili się w d’Oc albo po francusku, korzyli się i uderzali w piersi.
Villon nie zwracał na nich uwagi. Przeciskał się przez oberwany tłum, ścigając garbusa. Omijał ludzi wtulonych w wilgotne kąty katedry, ściśniętych w ławach, oddychających z ulgą, chłonących zapach wosku jak woń świeżego chleba. Święci Piotr i Paweł spoglądali nań z południowego witraża.
Nie zwracał uwagi na świętych. Jako przedstawiciel cechu wyraźników i szelmów był ekskluzentem, wespół z kuglarzami, igrcami, komediantami i ladacznicami. Był człowiekiem niegodnym komunii, pozbawionym w dodatku prawa do spoczynku w poświęconej ziemi. Dlatego nie zwracał uwagi na ubogich w Panu i wybrańców nieba, szczęśliwych, kornych jak psy pod batogiem, którzy właśnie składali przed Bogiem swe śmieszne oremus.
– Aufer a nobis, quaesumus, Domine, iniquitates nostras: ut ad Sancta sanctorum puris mereamur mentibus introire. Per Christum, Dominum nostrum. Amen – mówił kapłan, wstępując na stopnie ołtarza.
Villon przecisnął się obok ław w części nawy przeznaczonej dla kobiet. Wymijał matki tulące zapłakane niemowlęta, wpatrzone w złocisty blask ołtarza. Omijał dalsze ławy, w których kuliły się staruchy i grube baby, okutane w śmierdzące kożuchy i postrzępione suknie. Wokół słyszał charkot i szept babinek postrojonych w czepce. Święci patrzyli nań z obrazów. Archanioł Michał wodził za nim błękitnymi oczyma.
– Dominus vobiscum – rozpoczął ksiądz kolektę.
– Et cum spiritu tuo – odpowiedzieli ministranci i klerycy.
– Oremus – wezwał do modlitwy kapłan.
Villon przeszedł na drugą stronę nawy. Jego oczy nie odrywały się od miejsca, w którym zniknął garbus. To było za kaplicą Świętego Jana, tuż przy skrzyżowaniu nawy z transeptem. Poeta zanurzył się w cień wokół kolumn – bo było tu trochę więcej miejsca. Z posągu spoglądał na niego kamiennymi oczyma Chrystus, z drugiej kolumny Matka Boska. A z czwartej… bestia. Ogromny, rogaty diabeł.
Parł naprzód, rozdawał szczodrze kułaki, przeciskał się przez ślepców, chabeciarzy, czeladników. Nikt go nie zaczepiał. Nikt nawet nie spojrzał na niego. Ludzie bali się. Poeta czuł wstrętny odór ich potu.
– Dominus vobiscum – zaintonował kapłan przed Ewangelią.
Villon dopadł skrzyżowania transeptu z nawą boczną. Daleko pośród obnażonych głów wiernych dostrzegł wygięte w łuk plecy karła. Poeta zagryzł zęby, a potem jak najszybciej zaczął przepychać się w tamtą stronę.
– Bracia i siostry! – Celebrans odwrócił się w stronę wiernych. Przemawiał w d’Oc, języku Langwedocji, mowie dawnych rycerzy i trubadurów. – Posłuchajcie Głosu Bożego. Albowiem ten, kto zamyka się na Głos Boży, a nadstawia ucha dla heretyckich podszeptów, jest jak latorośl, co nie trwa w winnym krzewie. Nie bójcie się Bestii. Albowiem rzekł święty Jan: „…ujrzałem anioła zstępującego z nieba, który miał klucz od Czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił Smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. I wtrącił go do Czeluści i zamknął”.