Выбрать главу

Bracia i siostry… Zgromadziliście się tutaj, ufając Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu, aby ocalił nas przed Demonem nawiedzającym miasto. Nie trwóżcie się i nie dawajcie wiary podszeptom diabelskim. Pan was ochroni przed złem, gdy polecicie mu swoje dusze. Dla was bowiem jest królestwo niebieskie, a dla tchórzy, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelkich kłamców i igrców jest udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką.

– Sacrebleu! – mruknął pod nosem Villon. – Ksiądz dobrodziej znowu wymienił mnie dopiero na samym końcu!

Nie słuchał kazania, bo stracił z oczu karła. Do diabła, gdzie on był? Villon mógłby przysiąc, że dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Czyżby ten koślawy szelma polazł na dzwonnicę? Nie namyślał się długo. Pchnął niską furtę i począł wspinać się po schodach na górę.

* * *

Jean Valere, dzwonnik katedry pod wezwaniem Świętego Nazaira, wsłuchiwał się uważnie w dobiegające z chóru śpiewy. Przez chwilę starał się wychwycić słowa księdza. Już zaraz zaczynało się Podniesienie, a on musiał czuwać, aby zacząć bić w odpowiednim momencie w dzwon. Aby ukołysać jego spiżowe serce i dobyć śpiewny ton z ogromnego kielicha Króla Królów…

Rex Regis. Piękny to był dzwon. Ozdobiony podwójnym wieńcem z girland, z gmerkiem na koronie przedstawiającym rzymską cyfrę VII, na pamiątkę siedmiu dzieł miłosierdzia i siedmiu darów Ducha Świętego, z herbem biskupa Carcassonne wyobrażającym trzy wieże.

Niespodziewanie Jean zamarł. Wyprostował się, niemal zawadzając głową o wielki dzwon (zawsze mawiano mu, że jest zbyt wysoki jak na dzwonnika), bowiem usłyszał jakiś dźwięk dobiegający ze schodów. Ktoś z chrzęstem i zgrzytem drapał o kamienie, z których zbudowana była wieża.

Jean skrzywił się. Pewnie jakiś żebrak, szelma lub złodziej dostał się na schody i teraz wyczyniał niegodziwości. Nie mógł do tego dopuścić. Ruszył w dół.

Był na półpiętrze, gdy delikatny zimny powiew zwichrzył jego włosy. Dzwonnik zatrzymał się, zadrżał. Miał wrażenie, jak gdyby coś wielkiego, zimnego jak lód przeszło tuż obok niego. Drewniane, zmurszałe schody zatrzeszczały cicho pod wielkim ciężarem.

Valere zamarł.

Odwrócił się, wyjrzał zza załomu schodów, ale nie dostrzegł nikogo. Chyba mu się zdawało… Wrócił do zakrętu i znowu ruszył w dół, chcąc sprawdzić, co było przyczyną hałasu. Doszedł tak do miejsca, w którym w mur wetknięta była skwiercząca pochodnia rzucająca krąg czerwonawej poświaty. Jego wzrok padł na przeciwległą ścianę. Ktoś wydrapał jakiś napis. Nie, to była tylko cyfra. Rzymskie VI. Dzwonnik spojrzał pod nogi. W świetle pochodni odpryśnięte kawałki tynku wyglądały jak krople zaschniętej krwi…

Nieco dalej, na granicy blasku, zobaczył kolejny znak, potem jeszcze jeden… Valere wpatrywał się w nie przerażony i poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba… Zaczynał wierzyć. Wierzyć w to, co wcześniej szeptały stare baby na targu i żebracy przed katedrą, a o czym teraz zaczynało mówić całe miasto.

Z drętwoty wyrwał go głos kapłana dochodzący z głównej nawy. Podniesienie! Powinno zacząć się już za chwilę. Dzwonnik rzucił się pędem w górę schodów. Szybko przebył dwa piętra, wpadł do dzwonnicy i…

Zamarł! Zatrzymał się na progu wpatrzony w to, co działo się w małej salce. Nabrał powietrza w płuca i zaczął wyć jak potępiony…

* * *

Ksiądz, zwrócony przodem do ołtarza, mający za plecami tłumy wiernych, wzniósł w górę patenę, rozpoczynając Ofiarowanie.

Uderzył dzwon. Jego dźwięk był dziwnie zniekształcony. To nie był śpiewny, miękki ton, raczej ryk wygłodniałej bestii. Ludzie krzyknęli, dzieci rozpłakały się. Ksiądz przerwał mszę, odwrócił się do wiernych, napotykając spojrzenie ponad tysiąca przerażonych oczu.

– Nie trwóż…

Katedra zadrżała w posadach. Ogromny wytłumiony huk rozszedł się po całym wnętrzu. A potem sklepienie na skrzyżowaniu lewej nawy i transeptu rozleciało się na tysiące kawałków. Przez otchłań, która otwarła się między ostrołukowymi żebrami, spadł do katedry z hukiem gromu, ze świstem i dudnieniem… Rex Regis!

Ogromny dzwon, ważący ponad sto cetnarów, uderzył z przerażającym łomotem o posadzkę, wpadł w tłum modlących się wiernych, zmiażdżył ludzkie ciała, głowy, kości, posłał bryzgi krwi na ołtarz i posągi wszystkich świętych! Potoczył się po kamiennych płytach wśród ogłuszającego krzyku przerażenia, połamał nogi i ręce tym, którzy usiłowali ujść przed nim, pękł i zamarł roztrzaskany na trzy zakrwawione odłamy!

Ludzie rzucili się ku drzwiom i oknom. W zamęcie podeptano dzieci, starców i żebraków przy drzwiach. W obu transeptach i przy głównym portalu katedry powstał ścisk, w tłumie walczono o oddech, bito się pięściami, okładano kułakami, wbijano palce w oczy, aby tylko wynurzyć się na światło i zaczerpnąć kilka łyków świeżego powietrza. Katedra w jednej chwili wypełniła się jękami, wrzaskiem, płaczem, szlochem i histerycznym śmiechem. Ludzie potykali się o przewracane ławy, deptali po leżących, pluli krwią, bili się o skrawek miejsca przy portalach. Wnet przemożny napór tłumu wyrwał ciężkie okute drzwi z zawiasów i framug. W panice wytłuczono część witraży w chórze i mieszczanie poczęli wyskakiwać z katedry oknami, głusi na nawoływania księży. Gdzieś w tłumie padła matka z dzieckiem. Zanim zdołała podnieść się na kolana, małego stratowały ciężkie, śmierdzące ciżmy czeladników i oberwańców, którzy łokciami torowali sobie drogę do drzwi. Jakiś żebrak biegł z wyciem po kaplicach, trzymając się za kikut ramienia, z którego tryskały strumienie krwi. Obłąkana starucha śmiała się i modliła na środku rozgardiaszu. Ktoś, jęcząc, pełzł po posadzce, wlokąc za sobą zakrwawione, bezwładne nogi…

Podłoga wokół dzwonu była usłana ciałami zabitych. Ranni błagali o zmiłowanie, wyli o ratunek. Kapłan na chórze nawoływał do opamiętania się – żegnał ludzi krzyżem, odmawiał litanię. Nikt go nie słuchał. Przerażenie i zwierzęcy strach zawładnęły tego popołudnia mieszkańcami Carcassonne. A na to wszystko spoglądali martwym wzrokiem z postumentów i witraży Jezus Chrystus, Matka Boska i święci Pańscy zbryzgani krwią, anioły i złośliwe diabły, maszkarony porywające do piekła dusze grzeszników.

Villon nie pamiętał nawet, jak zszedł po schodach. Stanął w nawie i patrzył na trupy, posadzkę we krwi, dygotał z przerażenia, a jego twarz była biała jak kreda. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. A potem ciężka płachta spadła mu na głowę, ktoś podciął jego nogi i przewrócił na ziemię. Tyle zapamiętał.

* * *

Dwaj krępi mężczyźni w skórzanych fartuchach wykonywali swą pracę sumiennie i dokładnie. Rozpalili ogień na palenisku, zgarnęli węgle w kąt. Wyciągnęli z sakwy kleszcze i haki, rozgrzewali je w żarze. Ogień nie był duży, zatem jeden z nich sięgnął po niewielki miech i umiejętnie podsycił płomienie.

Położenie poety było zgoła niewesołe. Leżał na twardej, dębowej ławie, z rękoma wyciągniętymi nad głową i przykutymi łańcuchami do drewnianej belki. Nogi także miał w okowach – biegnące od nich konopne sznury nawinięte były na gruby wałek zaopatrzony w zapadkę i korbę.