– Co z tym wspólnego miał garbus?
– Słyszałem, że widywano ich razem.
– Wszystko to bujdy i bajania – podsumował jeden z mieszczan. – Nie widziałem ani nie słyszałem o żadnym garbusie z katedry. Ten łotr łże! Kacie, pal!
– Zaraz, nie tak szybko – wybełkotał Villon. – Raczcie się nie spieszyć. Ja naprawdę widziałem tego karła tuż przed katastrofą, wielmożny panie. Przepychał się przez tłum w kościele i wszedł na wieżę. On mógł mieć… jakiś związek z tym nieszczęściem.
Konetabl pokręcił głową. Villon poczuł, że jest zgubiony.
– Zastanówcie się, szlachetny panie! Poczekajcie jeszcze, wszak to gwałt na mej osobie!
– Mistrzu Pietrze, nie dajcie gadać po próżnicy temu łajdakowi!
Villon zadrżał. Nie wiedział, jak odwrócić nieubłagany los.
Tym razem kat nie żartował. Wsadził mu rozpalony stempel pod żebra, przycisnął mocno do ciała, aż w izbie rozszedł się swąd spalenizny. Villon zwarł szczęki, najpierw zajęczał, a potem zawył, bluzgając śliną. Zaryczał strasznie, zatargał więzami.
– To ślad, panie – wybełkotał. – To ostatni ślad… Ladacznica i garbus…
– On mówi prawdę!
Poeta otworzył oczy. To było jak cud. Wysoki mężczyzna w habicie przykrytym peleryną z szarego sukna wystąpił spośród zgromadzonych.
– Ojcze Bernardzie, co wy? – Konetabl chrząknął z zakłopotaniem. – Toż on plecie trzy po trzy! Opowiada, co mu ślina na jęzor przyniesie, aby tylko ujść cało! Klnę się na wszystkich świętych, że kiedy dojdziemy do próby wody…
– Nie klnijcie się lepiej, mości Hugonie, bo ja ręczę za prawdziwość jego słów.
– Co takiego? Wielebny diakonie…
– Chcecie sami dochodzić prawdy? A może wolicie, aby inkwizycja dowiedziała się wcześniej o wszystkim?
– Nie, diakonie, stanowczo nie…
– Nie wierzę, aby ten szelma miał coś wspólnego z tymi wydarzeniami.
– O! A to dlaczegóż, jeśli wolno spytać? Wszak był w katedrze…
– Tak samo jak każdy z nas. Dla sądu, nawet inkwizytorskiego, to nie żaden dowód, mości konetablu.
– Jakże to? Wszak to człowiek luźny, bez zajęcia. Religiosus nullus. Jak go małodobry popieści, wnet wyda wspólników.
– Mości konetablu, musimy trafić w samo sedno spisku czy intrygi, czy jak tam to zwać. Nic nam po przypadkowych ludziach i ich bełkotliwych zeznaniach, które niewiele wnoszą.
– A jeśli jest zamieszany w poprzednią klęskę? Jeśli to czarownik?
– Nie jest zamieszany w żadne maleficium. Kiedy wybuchł piec w warsztacie konwisarskim, Villon pokutował u pręgierza. Sam to widziałem i świadczę za nim, chociaż to łotr i szelma bez czci i sumienia.
– Zatem chcecie go zwolnić, mości diakonie?
– O nie – rzekł cicho ksiądz. – Powiedzmy, że zostanie pod moją… opieką.
– Czy zatem wasza wielebność poręczy za niego?
– W rzeczy samej.
Ksiądz skinął na katów, a ci posłusznie poluzowali więzy. Villon zerwał się na nogi, jęknął, chwytając się za poparzony bok. Jeden z oprawców cisnął mu jego wytartą koszulę. Villon chwycił ją w locie, narzucił na ramiona, skulił się, skurczył.
– A teraz – powiedział ksiądz – odpowiadaj, łotrze, jasno i wyraźnie. Gdzie jest ten kaleka, o którym wspominałeś?
– Ja… Jaki kaleka, wasza wielebność?
– A więc kłamałeś?
– Gdzieżbym śmiał! Dowiedziałem się o nim, gdy szukałem Marion w zamtuzie u Augota. Powiedzieli mi, że często u niej bywał.
– Jak wyglądał?
– Miał zgięte plecy, jako ten wielbłąd saraceński. Z bliska go nie widziałem…
Bernard spojrzał Villonowi prosto w oczy. Łotr drgnął, bowiem spojrzenie szarych oczu diakona było ostre i przeszywające. Duchowny ocalił go od męki, poeta spodziewał się zatem, że był to zacny i prostolinijny pasterz, który nie przepuszczał żadnej okazji, aby uratować przed piekielnym ogniem kolejną duszyczkę. Tymczasem ksiądz patrzył nań lodowatym wzrokiem, niezdradzającym żadnych uczuć… Jak inkwizytor. Albo małodobry mistrz.
– François Villon… Uratowałem cię przed torturami, po których nie mówiłbyś do mnie takim beztroskim głosikiem. I nie skakałbyś po tym świecie jak wolny ptaszek, bo ogień z tego oto pieca opaliłby ci skrzydełka. Zechciej zatem odpowiadać jasno.
– Nie widziałem z bliska tego garbusa, księże diakonie. Wszystkiego, co wiem, dowiedziałem się w trakcie poszukiwania Marion. Poszedłem do katedry, aby go odszukać i przy okazji zmówić parę modlitw za zdrowie mego patrona, Wilhelma…
– W to nie uwierzę – rzekł diakon. – Odmawianie godzinek pasuje mi do ciebie co najmniej tak samo jak szczodrość do żydowskiego lichwiarza. Masz jednak szczęście, poeto. Szczęście, gdyż kiedy odprawiałem w Paryżu nowicjat, poznałem twego patrona – Wilhelma de Villon, który podjął cię z rynsztoka jako dziecko, zapewnił opiekę, nazwisko i naukę, a któremu odpłaciłeś gorzej niż Judasz Iskariota naszemu Panu! Ale cóż, młyny Boże mielą powoli, ale skutecznie, jeszcze nie wszystko przed tobą stracone, pozwól tedy, że pogawędzimy chwilę na temat garbusa, który, jak pewnie sam widzisz, wielce mnie interesuje. A potem, jeśli rozmowa nasza przyniesie zadowalający plon, pozwolę ci wrócić na gościniec, do lafirynd i plugawego błota, które tak lubisz. Pójdziesz precz z miasta, aby już nigdy tu nie powrócić.
Villon przełknął ślinę. Nie wszystko jednak układało się po jego myśli. Nie mógł wszak wyjechać bez rozmowy z Marion.
– Wasza wielebność, proszę o pozwolenie pozostania w mieście… W zamian za to mogę… pomóc w rozwiązaniu tej sprawy. Wasza dostojność wie, że w moim fachu nabywa się wielu cennych umiejętności. Widziałem już diabelskie czyny w Paryżu i uratowałem to piękne miasto przed demonami. Wiem takoż, co to dochowanie tajemnicy.
Villon znowu poczuł na sobie zimny, przenikliwy wzrok księdza. Do diabła, czy to był zwykły diakon odprawiający msze święte w kaplicy?
– Ty naprawdę chcesz odnaleźć tę ladacznicę! Czyż nie tak?
– Tak, wasza dostojność. W zamian za to gotów jestem służyć wam wszelką pomocą.
– Dlaczego ci na niej zależy? Nie wierzę, abyś poświęcał się dla paru złotych skudów, które jakoby zostawiłeś u tej dzierlatki.
– To moja pokuta, ojcze diakonie… Dawno temu zostawiłem ją samą i w długach… Uciekłem. Chcę to odpokutować… – Villon zaryzykował kolejne kłamstwo.
Ksiądz zastanawiał się przez chwilę. Ale tylko przez chwilę.
– Dobrze, Villon, skoro chcesz, tedy wykorzystam cię jako psa w zaprzęgu Pana. Pomożesz mi rozwikłać tę sprawę. Pamiętaj jednak, że będzie to niewdzięczna służba. W zamian za to jednak roztoczę nad tobą moją opiekę. Będziesz bezpieczny… Do czasu.
– Czy wy wiecie, co czynicie? – sapnął konętabl. – Ten człek lada dzień będzie wisiał. Chcecie go osłaniać?
– Mości konetablu. Prosiliście mnie o pomoc w wyjaśnieniu tej sprawy, więc nie przeszkadzajcie. Być może ten szelma i łotr okaże się przydatny.
– Jak chcecie, wielebny księże.
– Żądam tego.
– Dziękuję, księże diakonie – szepnął łotr.
– Na razie – mruknął diakon – nie dziękuj. Sprawdzę, czy się w ogóle przydasz. Dlatego dam ci ważne zadanie. Po wypadku z dzwonem wielu było zabitych i rannych, ale… trafił się jeden szaleniec.
– Kto taki?
– Dzwonnik z katedry pod wezwaniem Świętego Nazaira. Krzyczał, że widział Bestię. Pomówisz z nim i postarasz się, aby opisał ci, co tak naprawdę stało się na dzwonnicy.
– Gdzie można go znaleźć?
– W szpitalu miejskim. Między obłąkanymi. Mam nadzieję, Villon, że naprawdę mi się przydasz.