– Uczynię wszystko…
– A nawet więcej! Klękaj!
– Ale…
– Powiedziałem, klękaj. A teraz powtarzaj za mną: Ja, François Villon…
– Ja, François Villon…
– …bakałarz sztuk wyzwolonych Uniwersytetu Paryskiego, przysięgam na mą nieśmiertelną duszę i Święty Krzyż, że zachowam w tajemnicy wszystko, czego dowiedziałem się dzisiaj, i bez zgody diakona Bernarda nie opuszczę miasta. A jeśli skłamałem lub przysięgi nie dotrzymam, niechaj Bestia piekielna pożre moją duszę.
– …niech Bestia pożre moją duszę…
V
Miejski szpital w Carcassonne był ponurą budowlą nieopodal placu Marcou, pokrytą mchem i wieloletnim osadem, wciśniętą między kupieckie domy i kamienny mur miasta. Villon ominął śmierdzące kałuże, przebrnął przez błoto, w którym omal nie zostawił swoich ciżm, i stanął przed drzwiami. Zanim zastukał, spojrzał w górę na stromy dach pokryty liszajami, na blanki, ponad którymi kłębiła się wilgotna, wieczorna mgła. Gęste tumany podnosiły się z fosy, znad rzeki Aude, a także z okolicznych bagien i moczarów, spowijając miasto śmiertelnym całunem, tłumiąc wszystkie dźwięki i zmieniając domy i wysmukłe wieże w korowód widm i mar.
Wstrząsnął nim dreszcz. Załomotał w drzwi, a gdy się otwarły, pokazał pierścień diakona. Już wkrótce stanął przed nadzorcą szpitala – ponurym grubasem śmierdzącym zastarzałym potem.
– Czego kceta? – zapytał nadzorca i przyklepał resztki włosów do pokrytej bliznami czaszki. – Wszystkie klienty zdrowe. Skaczom jak źrebięta. Nawet kija nie trzeba na unych.
– Chcę się widzieć z Jeanem dzwonnikiem. Tym, co oszalał po rzezi w katedrze.
– A na co wam uny? Tyż un cięgiem godzinki klepie. I na ścianę łypie.
– Ksiądz diakon chce, abym go przepytał.
– Nie bydzie z tego nic. – Nadzorca pokręcił łbem. – Ale kie kceta, to późwa.
Podniósł się z ławy, wziął w rękę solidną dębową pałkę i skinął na poetę. Villon skonstatował, że grubas śmierdział nie tylko zastarzałym potem, ale także paskudną wonią starych wymiocin.
– Niech ta uważa. To ni jest zamtuz. Tu się wsadza odmieńce i opętańce.
Po chwili stanęli przed schodami prowadzącymi na dół, przegrodzonymi kratą zamkniętą na grubą kłódę. Grubas zabrzęczał kluczami, otworzył zamek i pchnął zardzewiałe dźwierze. Zaczęli schodzić po kręconych stopniach. Gdzieś z dołu doszedł do nich pierwszy jęk, potem krzyki, wrzaski, brzęk metalu i przekleństwa.
Zeszli do wielkiej kamiennej piwnicy. Światło księżyca wpadało tutaj przez zakratowane okna umieszczone w wielkich, kamiennych niszach. Ogromne przypory dzieliły podziemia na dwa szeregi cel zamkniętych żelaznymi kratami. Śmierdziało moczem, łajnem i wilgocią. Pod ścianami popiskiwały szczury. W klatkach i celach na zgniłej słomie siedzieli lub leżeli szaleńcy.
Pierwszy, którego Villon spostrzegł, był półnagi, przykuty łańcuchem do ściany. Kiwał się bez przerwy w przód i w tył, mamrocząc coś monotonnie pod nosem. Tuż obok siedziała w kucki ogromna, gruba baba z rozpuszczonymi siwymi kudłami. Przytulała do piersi lalkę ze skręconych i zszytych łachmanów. Kolejny szaleniec wtulił się w kąt klatki, podciągnął kolana pod głowę, objął je rękoma i dygotał, trząsł się całym ciałem, szczękając żółtymi, poszczerbionymi zębami.
Villon szedł za nadzorcą, spięty, wyczulony na każdy dźwięk. Jakiś kształt rzucił się ku niemu z prawej strony. Stało się to tak niespodziewanie, że łotr odskoczył w bok, potknął się o ceber z pomyjami, uderzył barkiem w kratę przy następnej niszy. Gdy się obrócił, na wprost siebie miał celę, z której szczerzył nań ostre zęby zarośnięty szaleniec w porwanej koszuli. Obłąkany przycisnął twarz do żelaznych prętów, wyciągnął ręce z klatki w stronę poety. Zataczał nimi łuki w powietrzu, rozczapierzając brudne szpony paznokci.
– No chodź – wydyszał. – No choooodź…
Czyjeś palce pogładziły poetę po głowie. Villon poczuł ciepły oddech koło swojego ucha.
– Tak, tak – szeptał cichutko jakiś głos. – Tak, tak. Taaaaaak…
Villon odskoczył od niszy. Przycupnął w niej długowłosy opętaniec, uśmiechał się do Villona, a rozwarte, ociekające śliną wargi odsłaniały drgający język.
Głośny rechot przywołał poetę do porządku. Nadzorca szczerzył do Villona spróchniałe zęby, bił się z uciechy dłońmi po grubych udach. Łotr spojrzał nań groźnie. Gruby się odwrócił, ciągle zaśmiewając się do rozpuku.
Ruszyli poprzez piekło. Dalej była cela zamknięta rozchwierutaną, pogiętą kratą. Zamknięto w niej spoconego giganta, który uczepił się obiema rękami zardzewiałych prętów i trząsł nimi z całych sił.
– Dostanę cię! – wydyszał. – Dorrrwę cię! Ty bestio!
Oderwał wielkie, spocone, pokryte gęstymi włosami dłonie od krat i zacisnął je w powietrzu, zupełnie jak gdyby dusił niewidzialnego przeciwnika.
– I tak cię… I tak! I tak! I tak!
Villon szedł dalej przez mrok, za smrodem nadzorcy. Wyminął dwóch pachołków szpitalnych tłukących pałkami starego dziadygę w łachmanach.
– Poleziesz do niej jeszcze?! – krzyczał niższy, przyodziany w skórzany czepiec i brudną tunikę. – Pójdziesz do niej, dziadu, pokrzywniku?! Będziesz ją brał na chała, chwieju?!
– Pójdę… Pójdę! Pójdę! – ryczał i szlochał dziad.
Pachołkowie zmitygowali się trochę, widząc nadchodzącego Villona. Spojrzeli w bok, na ścianę, a gdy poeta wyminął ich, wrócili do bicia starego.
Nadzorca zatrzymał się nagle – tak niespodziewanie, że łotr omal nie wpadł na niego. Na chwilę smród bijący z ciała grubasa zabił nawet odór panujący w tym ponurym miejscu.
Nadzorca wskazał celę, w której stało zasłane słomą łoże.
– Tu i un jest – rzekł. – Nie bójta się, nie ugryzie. Ino cięgiem się modli.
Villon skinął głową.
Nadzorca ujął go za ramię.
– Jak wy by chcieli wybyć, starczy, że na chłopoków krzyknieta.
Grubas odszedł korytarzem, kiwając się na boki i gadając coś do siebie. Villon wszedł do celi, a właściwie niszy pomiędzy dwiema kamiennymi przyporami. Nie była zamknięta – widać dzwonnik nie naprzykrzał się strażnikom. Jean Valere klęczał na wyrku zasłanym słomą. Wpatrywał się w ścianę, nie zwracając uwagi na Villona.
– Jean? – zapytał niepewnie poeta. – Cny dzwonniku, słyszycie mnie?
Valere nie dał po sobie znać, czy w ogóle coś słyszał. Nadal patrzył na kamienny mur, rozjaśniany poświatą wątłego kaganka.
– Jestem François Villon, pomocnik diakona Bernarda z katedry. Przyszedłem, aby cię stąd zabrać. Musisz powiedzieć mi, co wydarzyło się na wieży wczoraj wieczorem.
Dopiero teraz poeta spostrzegł, że wargi dzwonnika poruszały się delikatnie, jakby coś mówił. Przybliżył się jeszcze bardziej, niemal przysunął ucho do ust tamtego, bo wydawało mu się, że coś usłyszał. Valere szeptał, odmawiał ledwie dosłyszalnie łacińską modlitwę.
– Tentationem in inducas nos ne et. Nostris debitoribus dimittimus nos et sicut, nostra debita nobis dimitte et. Hodie nobis da quotidianum nostrum panem. Terra in et caelo in sicut tua voluntas fiat…
Poeta poznawał łacińskie słowa, ale nie mógł rozpoznać, o co w nich chodziło. O czym mówił dzwonnik?
– Jean, ja muszę wiedzieć, co widziałeś na dzwonnicy. Czy zobaczyłeś Bestię? A może widziałeś parszywego karła, który zrzucił dzwon z wieży? Przestraszyłeś się? Chcę ci pomóc, Jean! Powiedz mi wszystko!
Dotknął ramienia tamtego. Potem potrząsnął. Dzwonnik nie zareagował. Po prostu siedział i szeptał dziwną modlitwę.