Terra in et caelo in sicut tua voluntas fiat… Coś mu się przypominało. Villon poczuł nagle, że włosy stanęły mu dęba. Terra in et caelo in sicut tua voluntas fiat… To powinno znaczyć tak naprawdę: Fiat voluntas tua, sicut in caelo et in terra… Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi! Valere odmawiał Pater noster. Ale na wspak, przestawiając łacińskie wyrazy!
Villon zadrżał. Odskoczył od dzwonnika. Ta modlitwa, odmawiana tutaj, w szpitalu miejskim, w którym trzymano opętanych i szaleńców, brzmiała tak strasznie, że nawet on – szelma, łotr i ekskluzent – nakreślił w powietrzu znak krzyża.
Za plecami poety rozległ się cichy tupot stóp. Villon rzucił przez ramię spojrzenie. Zdawało mu się, że korytarzem przebiegły dwie przykurczone postacie. Pewnie kolejni szaleńcy!
Valere poruszył się. Jego wzrok nadal był mętny jak spojrzenie śniętej ryby, ale wargi poruszyły się w innym rytmie. Dzwonnik przemówił…
– Villon – rozległ się jadowity głos. – François…
Palce poety chwyciły rękojeść cinquedei. Łotr przeżegnał się ponownie. Oczy Jeana Valere były puste i fosforyzujące, ale wargi układały się w przedziwne grymasy, które okazywały się słowami.
– Kim… jesteś?
– Chciałeś ze mną mówić… Więc przybyłem.
– Dlaczego prześladujesz miasto?
– Chcę wieczności, Villon – mówił szept.
– Czy jesteś Bestią?
– Jestem przeznaczeniem, Villon. Jestem aniołem zagłady. Na mych rogach wisi dziesięć diademów. A na nich imiona bluźniercze. Diabeł daje mi moc, tron i wielką władzę.
– Kto cię wspiera? Kto wywołuje nieszczęścia w mieście?
– Kto do niewoli jest przeznaczony, idzie do niewoli, jeśli kto na zabicie mieczem, musi być mieczem zabity.
– Po co zabijasz?! Po co ci krew, cierpienie i ból?
– Jestem artystą, Villon. Ty potrzebujesz do pisania pergaminu, a ja krwi i ludzkich ciał. Wystawiam w Carcassonne misterium zbrodni, bo chcę zagrać w nim rolę Zbawiciela.
– Jak brzmi twoje imię?
– Imię moje jest znamieniem. To imię Bestii, Villon.
– Czy znamię to mają dzieci, które pojawiają się w mieście?
– Dzieci są moje. Wszystkie. To zapowiedź ostatniego… aktu.
– Czy Marion ma z tym coś wspólnego?
– Idę do niej, Villon. Będę…
Valere zacharczał, a potem upadł na łóżko wstrząsany drgawkami. Villon przyskoczył bliżej, chwycił go za rękę – robiła się lodowato zimna. Sprawdził puls – zanikał. Dzwonnik umierał wstrząsany paroksyzmami!
Villon wypadł na korytarz i rzucił się biegiem w stronę wyjścia. Chciał wołać któregoś z pachołków, lecz w mroku potknął się o coś miękkiego, zatoczył, padł na kolana, wsparł dłonią o wilgotny mur. Jak ślepiec wymacał rękoma w ciemności nieruchome ciało człowieka przyodzianego w skórzany kabat. Trup? Potrącił jakiś przedmiot, który ze stukotem potoczył się po kamieniach. To była drewniana pałka…
Zerwał się na nogi i pobiegł w kierunku światła. Pierwsza nisza pomiędzy przyporami była otwarta – krata uchylona, a wnętrze puste. Nie słyszał już od dłuższego czasu zawodzenia, wrzasków ani śmiechów opętanych, a podejrzenie, które przed chwilą zmroziło jego umysł, teraz zmieniło się w pewność. Szaleńcy wydostali się z klatek i cel na wolność! Wydostali? A może ktoś ich wypuścił?!
Ruszył ku wyjściu, sięgając jednocześnie po broń. Jakaś mroczna postać przemknęła przez snopy księżycowego blasku wpadające przez nisze pod sufitem. Ktoś wił się w celi z lewej, inny obłąkany pełzł po zgniłej słomie i posadzce, bełkocąc przekleństwa. Wygięta krata do celi z olbrzymem była otwarta, pęk kluczy tkwił jeszcze w zamku. Nieco dalej zobaczył puste okowy, potem przewrócony ceber i jeszcze jednego trupa – to był nadzorca szpitala. Leżał na wznak, wpatrując się szeroko rozwartymi oczyma w pajęczyny zwieszające się z sufitu. Jego głowa była skręcona pod nienaturalnym kątem, a na szyi widniały sine plamy. Widać duszono go i złamano kark.
Villon z duszą na ramieniu skoczył ku schodom. Wpadł na nie, wymijając śliniącego się i kiwającego starca, który rozkraczył się na pierwszym stopniu. Nikt więcej nie zagrodził mu drogi. Widać szaleńcy uszli ze szpitala.
W mrocznej sieni rozejrzał się dokoła, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Drzwi były otwarte na oścież. Gdy zbliżył się do portalu, usłyszał dziwny zgrzyt i chrzęst. Zatrzymał się i wyjrzał przez próg.
Na placu przed budowlą kłębiły się tumany mgły, przez które dostrzegł kamienną ścianę pobliskiej kamienicy, a przy niej, na dole, pokrzywionego, garbatego jegomościa, który kawałkiem metalu wyskrobywał jakiś znak…
Garbus! To był garbus z katedry! Villon rzucił się w kierunku kaleki. Chciał go dopaść, obalić na ziemię i schwytać.
Nie zdołał! Ledwie wysunął się z portalu, jakaś siła zatrzymała go w miejscu. A potem poczuł na szyi ucisk mocnych, zimnych jak kamień palców.
Zakrztusił się, machnął sztyletem, ale cinquedea wypadła mu z ręki, potoczyła się z brzękiem po nierównych kamieniach bruku. Za sobą poczuł czyjś potężny tors, w nozdrza uderzył go odór brudu i zgnilizny, a tuż nad uchem niespodziewanie usłyszał cichy, chrapliwy głos, który napełnił go przerażeniem:
– I tak cię… I tak! I tak! I tak!
To był olbrzym z klatki! Musiał ukryć się za drzwiami i zaatakował, gdy łotr przekraczał próg. Villon dusił się w jego uścisku, nadaremnie próbował oderwać jego ręce od swej szyi. Szamotał się, wierzgał i kopał. Sztylet! Gdyby tylko miał sztylet…
Życie uchodziło z niego powoli. Widział, jak garbus skończył wydrapywać na ścianie wielką rzymską cyfrę V, a potem odwrócił się. Popatrzył z lękiem na Villona, postąpił kilka kroków do przodu i zgarbił się jeszcze bardziej.
– To nie… To nie ja za… zabijam – wystękał. – Nie ja. To nie ja przyzywam… Bestię.
Villon skulił się, podkurczając nogi. Myślał, że jego ciężar przeważy, że wróg osunie się na niego, ale przeliczył się. Zaczynał już tracić świadomość. Tętna na skroniach rozsadzały mu czaszkę, serce waliło jak młot, a przed oczyma pojawiała się czerwona mgła.
Garbus stał… Patrzył, jak ginął jego wróg, jego prześladowca. Potrząsał guzowatą głową, odgarniał z czoła zlepione długie włosy.
Villon dał za wygraną. Zaharczał, zakrztusił się śliną. Opadł w tył, wyciągając ręce do garbusa w ostatnim, błagalnym geście.
Garbaty pokiwał głową i podniósł coś z ziemi. Tuż przed śmiercią, w chwili gdy czerwień już zaczynała przysłaniać mu świat, Villon poczuł w ręku zbawczy chłód cinquedei.
Przekręcił w palcach broń ostrzem do dołu i pchnął za siebie, biorąc szeroki zamach! Sztylet wbił się w brzuch wroga, rozpruł trzewia. Opętany stęknął, jego uścisk zelżał, a wówczas Villon wydarł się z łap szaleńca! Zatoczył się, a potem od razu poszedł w piruet. Obrócił się jak fryga raz i jeszcze raz, i jeszcze… z każdym obrotem zadając płaskie, ale mordercze cięcia. Gardło, udo, kolana, jeszcze raz gardło, oczy…
Wieńcząc dzieło, Villon z rozmachem wbił nóż w pierś olbrzyma. Szaleniec zacharczał zaskoczony, zadygotał. Postąpił krok w stronę poety, patrząc z niedowierzaniem na swoje zakrwawione ręce, potem uczynił z wysiłkiem drugi, trzeci i czwarty. Villon cofnął się i wsparł o cembrowinę studni. Olbrzym szedł w jego stronę, dławiąc się własną krwią. Gdy oparł się ciężko o koryto do pojenia koni, łotr przyskoczył bliżej, chwycił sterczącą z piersi wroga rękojeść cinquedei i wyciągnął ją jednym szybkim ruchem.
Olbrzym zacharczał. Zwalił się z nóg, przewrócił koryto, i tak już pozostał na zalanym krwią bruku.
Villon nawet nie spojrzał na niego. Mglista jesienna noc ożyła. Od strony wieży Laurenta i placu Petit Puit usłyszał wrzaski, brzęk stali i okrutne, nieludzkie wycie. Obok niego przebiegła półnaga kobieta ścigana przez dwóch zwyrodnialców ze szpitala. W okolicznych domach pozapalały się światła. Ta noc należała do szaleńców, którzy wyrwali się z okowów. Poeta widział, jak część z opętanych rzuciła się na domy, kramy i budy, jak wdarli się do kamienic na placu, napastując mieszczan. Przyglądał się, jak młodą niewiastę wyrzucono oknem, jak mordowano i gwałcono, jak podpalano domy. Część opętanych utworzyła korowody, które kroczyły ulicami Carcassonne, wyły, krzyczały, dobijały się do bram i drzwi.