– Od ilu lat brat Arnald Czcigodny jest skazany na odosobnienie?
– Bóg raczy wiedzieć – wychrypiał furtian. – Był tu, gdy ja przyszedłem do klasztoru, to jest jakieś trzydzieści lat temu. I pewnie będzie, gdy moje kości połączą się z ziemią. Jego odosobnienie nie jest karą. Ten świątobliwy mąż sam kazał zamurować się w celi, aby poświęcić się modlitwie oraz rozważaniom i nie czuć żadnych pokus ze strony świata. Korytarz wiodący do tej celi został zawalony głazami, drzwi nie ma. Tylko przez szczelinę od góry nasz czcigodny brat przyjmuje skromną strawę, oliwę do kaganka i księgi.
– Czy to prawda, że niegdyś był egzorcystą?
Furtian wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nigdy nie wspominał o tym. Jednak tak mądry człowiek z pewnością obcuje na co dzień z duchami i demonami.
– Czy jednak jego poświęcenie nie było zbyt wielkie?
– To wszystko stało się jeszcze za poprzedniego opata – Ruperta z Rousillon. Nie wiem, dlaczego na to zezwolił. Brat Arnald cieszy się wielkim zaufaniem naszych mnichów. To świątobliwy człowiek, którego anieli wezmą żywcem do raju, który w dodatku czyta w umysłach wiernych jak w otwartej księdze. A od naszych braci dowiaduje się, co dzieje się na świecie.
Villon zadrżał, gdy pomyślał o tym, co mógł przeżywać człowiek, który przez tyle lat pozostawał w samotności, w zamkniętej, zamurowanej celi, pogrążony w modlitwach, sam na sam z księgami. Jak wyglądał? Jak zmienił się jego umysł i ciało?
Przeszył go zimny chłód. Ruszył żwawo za furtianem, aby jak najszybciej wyjść z podziemnych labiryntów klasztoru.
– Drzewo Umarłych? – Diakon Bernard zmarszczył czoło. – No tak, to chyba stary dąb nieopodal rozstajnych dróg pod Carcassonne.
– Dziwnie się nazywa.
– Plebs i chłopi powiadają, że tam straszy. Nie słyszałem jednak, aby znajdowało się tam coś szczególnego. No cóż, jutro czeka nas mała przechadzka.
– Pójdę sam.
– A skąd wiesz, co znajdziesz pod drzewem? A jeśli spotkasz Bestię?
– Zaryzykuję, wielebny diakonie.
III
Tak jak obiecał, poszedł do drzewa sam. Zastanawiał się długo, czy to, co robi, ma sens. Miał wrażenie, że bez żadnej przyczyny wpakował się jak głupiec w tę ponurą i straszną historię. Jednak każde rozwiązanie kolejnej zagadki przybliżało go do Marion, której związki z tymi ponurymi wydarzeniami były niezaprzeczalne. Musiał ją odnaleźć. Musiał zamienić z nią choć jedno słowo.
Jesienny las tonął w mgłach. Villon stąpał po grubym dywanie wyschłych liści, przekradał się od drzewa do drzewa, omijał wykroty i zwalone pnie. Kiedy w białym oparze zamajaczyły przed nim potężne, rozczapierzone gałęzie Drzewa Umarłych, zatrzymał się i ukrył za zmurszałym pniakiem. Naciągnął na głowę kaptur od starego, porwanego płaszcza i ostrożnie wyjrzał.
Wieki temu na polanie zbudowano kaplicę lub mały kościół. Gdy budowlę opuszczono, a dach zawalił się, na jej środku wyrósł ogromny, poskręcany dąb, który w ciągu stuleci podważył część ścian i przypór budowli, skruszył kamienie i resztki kolebkowego sklepienia. Ogromne drzewo wzniosło się ponad ruiny, a potem uschło i tak już pozostało, wyciągając na wszystkie strony kikuty pokrzywionych gałęzi – niby łapa diabła, która wynurzyła się spod ziemi, rozdzierając na kawałki kaplicę. To było upiorne i paskudne miejsce.
Villon podkradł się jeszcze bliżej. Wokół kaplicy nie widział niczego podejrzanego. Las był pusty, spowity mgłą i oparami. Z duszą na ramieniu szedł zatem dalej, zbliżył się do półkolistego, poszczerbionego portalu, na którym deszcze kilku wieków zatarły już prawie wszystkie zdobienia. Rozmyte, popękane figury Chrystusa i rycerzy patrzyły na niego kamiennymi oczyma, gdy przekraczał próg.
Wszedł do budowli i znalazł się pomiędzy rozwalonymi resztkami murów. Zamiast podłogi pod stopami miał brunatną ziemię pokrytą stosami złotych liści, a nad głową niebo zasnute jesiennymi oparami.
Podszedł do drzewa, które wznosiło się wśród ruin, ponure i złe, powykręcane przez wichry i deszcze. Obszedł je dokoła, ale nie zobaczył nic szczególnego. Spojrzał pod nogi, obejrzał korzenie, resztki arkad, mury budowli.
Nigdzie nie znalazł nic podejrzanego. Żadnych śladów kopania ani znaków, żadnych rzymskich cyfr wydrapanych na murze. To były tylko stara, opuszczona dawno ruina i mroczne drzewo, które mogłoby się przyśnić w koszmarnym śnie niejednemu bogobojnemu mieszczuchowi.
Nagle z tyłu, przy wejściu do zrujnowanej kaplicy, trzasnęła gałązka. Villon odwrócił się spłoszony, z ręką na cinquedei. Przy portalu stało trzech mężczyzn zakutanych w długie, szare płaszcze.
Nie wyglądali na zaskoczonych tym spotkaniem. Spokojnie, bez pośpiechu, weszli do wnętrza budowli, a potem każdy z nich przyklęknął trzykrotnie.
– Witaj, dobry człowieku – odezwał się jeden z nieznajomych.
Villon zamarł. Tamci nie mieli chyba złych zamiarów, choć byli uzbrojeni. Jeden dźwigał na plecach kuszę, a pozostali nosili kordy pod płaszczami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Na wszelki wypadek przyklęknął – również trzykrotnie.
– Rad was witam – powiedział. – Jeno że nie jestem dobrym człowiekiem, ale łotrem, szelmą i pijanicą, który ma nadzieję, że za odpowiednią pokutą dane mu będzie przestąpić bramy raju.
– My również nie jesteśmy dobrymi ludźmi – odrzekł nieznajomy. Długie, białe włosy wymykały się spod jego kaptura. – Zaczekajmy tedy na chrześcijanina zacniejszego od nas. Niedługo powinien przybyć.
Villon kiwnął głową. Domyślał się, że za chwilę stanie się świadkiem jakiegoś dziwnego obrzędu, wezwania duchów, a może oddania czci diabłu. Zdaje się, że ci ludzie wzięli go za jednego ze swoich. Nie wiedział, co począć – uciec, czy też pozostać i udawać wtajemniczonego? Polecił duszę Bogu i czekał pokornie na to, co nastąpi.
– Od dawna tu przychodzicie? – zapytał po chwili nieznajomy.
– Od niedawna.
– Szkoda, bo ja takoż – wyszeptał. – A rad bym posłuchać o dobrych chrześcijanach. Może w końcu oni udzieliliby mi odpuszczenia grzechów.
– Wiele ich macie?
– Tyle, co gwiazd na niebie.
– Tak samo jak ja.
– O nie – rzekł tamten – na pewno ja mam więcej. Nawet proboszcz Walther nie dał mi pokuty i rozgrzeszenia – dodał szeptem.
Gdzieś z tyłu rozległy się głosy. A potem do wnętrza ruin wkroczyło kilka osób. Wszyscy byli odziani skromnie – w płaszcze z kapturami i szare houppelande. Villon rozpoznał, że były wśród nich kobiety. Przybywało ludzi, co chwila dochodził ktoś nowy. Po brzęku rycerskich ostróg, po czerwonych i błękitnych materiach wyzierających czasem spod ciemnych płaszczy, po wąsach, brodach i podgolonych łbach można było przypuszczać, że znaleźli się tu zarówno patrycjusze z miasta, jak i przedstawiciele rycerskiego stanu. Tuż obok nich klękali zapatrzeni przed siebie żebracy i kalecy, starcy i zwykli chłopi. Pasterze i czeladnicy. Piękne damy i szkaradne staruchy.
– Bracia i siostry!
Villon drgnął. Garbus z katedry, przybrany w czarne pątnicze szaty, pojawił się w ruinach jak diabełek z magicznego puzderka. Stał przy Drzewie Umarłych i zdawać by się mogło, że jego postać rośnie, potężnieje, niemal wznosi się ponad zgromadzonymi.
– Zebraliście się tutaj gnani lękiem i trwogą przed nadejściem Bestii, która prześladuje wasze miasto i wkrótce sprawi, że ulice Carcassonne spłyną krwią. Nie można jej pokonać, gdyż jest to dzieło i twór diabła, Demiurga zła, władcy mroku i nieprawości. Otwórzcie tedy serca na prawdę i przekonajcie się, jakie jest prawdziwe oblicze świata, który jest dla was więzieniem i pułapką. Bestia naocznie dowodzi, że świat, który oglądacie, jest zły, jest piekłem i wieczystą drogą potępienia. Świat, który otacza nas dokoła, należy do diabła i jego demonów. Nie ma na nim sprawiedliwości i cnoty, nie ma miłosierdzia ani litości. Księża i mnisi okłamują was, twierdząc, że mogą ocalić wasze dusze przed Demiurgiem, gdyż Kościół to Nierządnica Babilońska, która jest od wieków we władaniu złego!