– Dobry człowiek się mylił. Zabijcie go! – rozkazał rycerz.
Villon charknął i splunął pod nogi gęstą śliną. Roztarł ją w pyle i kurzu.
– Zabawimy się – rzekł ponuro. – Spisaliście testamenty, zacni ludzie? Poleciliście duszę Bogu, a ostatnie srebrniki swoim kurewnicom?
– A ty spisałeś swój? – zapytał siwowłosy.
– Niewiele ja posiadam mienia, którego bym mógł zażyć…
Rycerz opuścił kord, lekceważąc Villona. Wzrokiem dał znać swemu paziowi.
Łotr nie czekał ani chwili i jak błyskawica sam rzucił się na długowłosego giermka. Przyjął cięcie jego miecza na skrzyżowane przed sobą ostrza sztyletów, a jednocześnie wymierzył potężnego kopniaka w krocze. Giermek zawył, zakrztusił się śliną i osunął na kolana. Broń wypadła mu z ręki, poleciała na bruk.
Siwowłosy wrzasnął.
Pachołek zamierzył się morgensternem!
Chybił.
Kolczasta kula ledwo musnęła ramię Villona.
– No chodźcie, dymańce! – syknął poeta. – Dalejże, fajfusy czyszczone! Co tak gały wytrzeszczacie?!
– Zabić go! – ryknął siwowłosy. – No już!
Ruszyli na niego niemal równocześnie. Pachołek z lewej, rycerz od strony kramów. Villon odbił sztyletem cios miecza, błyskawicznie padł na ziemię i przetoczył przez bark. Przygłup znowu machnął morgensternem, omal nie trafiając swego pana.
Poeta zerwał się na równe nogi. Chciał biec na zachodnią część mostu, w kierunku Dolnego Miasta, jednak drogę zagradzał długowłosy giermek, który właśnie doszedł do siebie. Zawrócił zatem na pięcie i pognał w drugą stronę.
– Póki rozumu pełnią władam, z tego, czym raczył mnie obdarzyć Bóg (ludzie mało!), w mej niedoli spisuję testament walny, na znak ostatniej mojej woli, jedyny i nieodwołalny! – wydyszał przez zęby.
Wrogowie popędzili za nim. Jednak Villon był szybszy. Biegł co tchu po opustoszałym moście. Wiedział już, dlaczego było tu tak mało ludzi. Od wschodu, od Wysokiego Zamku, szła procesja biczowników. Były ich setki, może tysiące… Villonowi zdało się, że prawie całe Carcassonne wyległo na ten stary most, aby ukorzyć się przed Panem. Głowy przykryte kapturami z wycięciami na oczy schylały się kornie w takt świstów batów, biczy i rzemieni spadających na nagie plecy, przecinających skórę, wytaczających z półnagich ciał strugi krwi plamiące bruk.
– Panie wszechmogący, Boże prawdziwy i prawdziwy człowieku, Ty, który zrodziłeś się bez grzechu z ciała Dziewicy Maryi, Ty, który przyjąłeś mękę oraz śmierć na drzewcu prawdziwego krzyża, Ty, którego ręce i nogi zostały przebite, Ty, którego jeden bok zraniła włócznia, skąd wyszła krew, dzięki której zostaliśmy odkupieni z grzechu – przekaż mi łzę tej wody, która z Ciebie wyszła, aby obmyła moje serce ze wszelkiej brzydoty i wszelkiego grzechu – powtarzały tysiące warg.
Villon wpadł pomiędzy pątników, roztrącił pierwsze szeregi, znalazł się w środku tłumu. Rycerz i jego ludzie klęli, wrzeszczeli, przepychali się za nim. Śmierć była blisko, bardzo blisko.
– Ratujcie, zacni chrześcijanie! – zakrzyknął Villon. – Heretycy mnie gonią! Albigensi, wyznawcy Bestii!
Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nawet nie spojrzał. Baty i rzemienie w równym tempie spadały na nagie plecy, grzechotały kołatki, ludzie zataczali się, potrącali, deptali, chlastali po plecach i karkach.
– Libera nos, quaesumus, Domine… – oto była odpowiedź na jego wołania.
Już wypatrzyli go! Już odkryli. Pierwszy rzucił się w jego stronę giermek. Ciął z góry, szybko jak żmija! Villon odbił cios, puszczając jednocześnie sztylet, złapał lewą ręką za rękaw jopuli wroga, przyciągnął go do siebie. Giermek chciał wrazić mu palce w oczy, lecz poeta uchylił się, chwycił tamtego wpół, skoczył mu za plecy, a potem szybkim ruchem wbił cinquedeę nieco powyżej krzyża. Giermek zacharczał, zadrgał, a Villon przytrzymał go w objęciach. Młodzieniec rzęził, wyrzucał z ust krew, która spływała po skórzanym pancerzu, mieszała się w pyle i prochu z krwią kapników. Żaden nie zwrócił na nich uwagi.
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra neąuitiam et insidias diaboli esto praesidium…
Villon zamarł. Stał bez ruchu, trzymając zakrwawionego przeciwnika, zbryzgany krwią kapników. Otoczony tłumem biczujących się ludzi. Na szczycie kamiennego przęsła mostu dostrzegł wydrapany znak III. Rzymską trójkę! Znak Bestii.
Bicz spadł na nich zupełnie niespodziewanie. Villon zawył, gdy rzemień rozciął mu skórę na policzku, karku i plecach. Wrzasnął i puścił umierającego, zasłonił się ramieniem. Ktoś popchnął go, ktoś inny potrącił. I tylko dzięki temu cios zadany kordem siwowłosego jedynie rozciął mu skórę na barku i plecach, zamiast zgruchotać krzyż i kości…
Poeta rzucił się w tłum. Siwowłosy skoczył za nim, ciął znowu, tym razem chybił. Potem zadał pchnięcie, które uwięzło w tłumie. Villon upadł, znowu dostał batem, ktoś kopnął go, popchnął, nastąpił na nogę. Posiniaczony i zakrwawiony pełzł wśród kapników, a rycerz przebijał się za nim.
Sztylet! Gdzie leżał sztylet?! Villon dostrzegł go, zwrócił się na czworakach w tamtą stronę, ale czyjaś noga odtrąciła go w bok. Sztylet znikł wśród bosych stóp.
– …Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam aliosąue spiritus malignos, ąui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude…
Wokół nich szły kobiety. Młode, obnażone do pasa, ukrywające głowy w kapturach, spod których wymykały się czarne i jasne kędziory. Niewiasty pokutujące i ofiarowujące swój ból w zamian za opiekę i ochronę przed Bestią. Krew spływała po ich kształtnych piersiach i plecach, pozostawiała na półnagich ciałach ciemne smugi.
Villon już wstawał. Jednak ktoś kopnął go w głowę i poeta przewrócił się na wznak. Krzyknął, gdy dostrzegł nad sobą zamierzającego się do uderzenia siwowłosego. Wyciągnął rękę, aby przekręcić się na bok, a wówczas jego dłoń napotkała coś śliskiego i zimnego… Rękojeść miecza wypuszczonego przez giermka! To był znak. Znak od Boga. A może złodziejskie szczęście Villona?
Zasłonił się w ostatniej chwili. Odbił ostrze kordą, przekręcił się na bok i zerwał z ziemi. Siwowłosy zamierzył się, ciął z góry, potem cofnął ostrze, wyprowadzając zwód do pchnięcia. Poeta uniknął go niemal cudem.
Tłum kapników rozdzielił ich, roztrącił, porwał w dwie różne strony. Villon uderzył plecami o jeden z drewnianych kramów.
Znaki… Były wszędzie. Na budach, na kamiennych przęsłach mostu, na płóciennych pałubach…
– Mieszczanie! – Villon zachrypł, więc ledwie szept wydobył się z jego krtani. – Ludzieeee! Uciekajcie! Tu jest znak Bestii! Będzie katastrofa. Uciekajcie z mostu!
– Oremus. Deus refugium nostrum et virtus, populum ad te clamantem propitius respice; et intercedente gloriosa et immaculata Virgine Dei Genitrice Maria, cum beato Josepho eius Sponso…
Taka była ich odpowiedź. Villon zamachał zakrwawionym mieczem, uderzył pięścią najbliższego z kapników, popchnął drugiego, ale nikt go nie słuchał. Nikt nie zwracał nań uwagi. Musiał stąd uciekać! Uciekać jak najszybciej!
Znajdował się przy czwartej arkadzie mostu. Bliżej Carcassonne niż Dolnego Miasta. Odwrócił się w stronę cytadeli, a wówczas ostrze kordu zgruchotało deski, przecięło żerdzie, na których była uwiązana płócienna płachta. Villon odskoczył. Wpadł między kramy, rozdzierając jopulę o jakiś gwóźdź, a potem wskoczył na kamienną balustradę.
Siwowłosy rzucił się za nim. Starli się tuż pod bokiem kapników. Stal zadźwięczała, gdy ostrza skrzyżowały się znowu. Walczyli jak równy z równym, cięcie, zasłona, pchnięcie, unik, dystans…