– Uciekaj! – krzyknął Villon. – Most się zawali! Uchodźmy!
– Do piekła, głupcze! – ryknął rycerz.
Łotr uderzał z całych sił. Walił jak młotem w kowadło, zbijał ciosy, starając się za wszelką cenę przedrzeć w stronę krańca mostu. Musiał stąd uciec! Musiał przeżyć. Musiał odnaleźć Marion!
Siwowłosy nie pokazał po sobie nic, jego twarz nawet nie drgnęła, ale wyczulony słuch Villona od razu wychwycił cichy chrzęst kamieni za plecami. Ten drugi… Pachołek zachodził go od tyłu! Poeta nie mógł zeskoczyć w tłum, bo po prawej stronie stały stosy beczek i worków. Jedyne, co mógł uczynić, to…
Słońce… Już dawno wyjrzało spoza chmur, kładąc krwawy blask na most, obramowując szkarłatem wieżyce Carcassonne.
Villon usłyszał świst powietrza przecinanego łańcuchem – pachołek wziął zamach morgensternem! Poeta w jednej chwili cofnął się, przypadł do ziemi i cisnął miecz z zamachem za siebie.
Cień pachołka na pałubie kupieckiego kramu zachwiał się, gdy miecz wbił się w jego bok. Jednocześnie kolczasta kula roztrzaskała czaszkę rycerza, który akurat wychylił się, aby przyszpilić kordem Villona.
Most nagle zadrgał. Kamienne filary zaczęły pękać z trzaskiem. Poeta poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Przeskoczył nad wielką szczerbą i dopadł szerokiej balustrady. Odwrócił się, aby spojrzeć na procesję kapników.
– Uciekajcie! – krzyknął.
Za późno!
Z hukiem pękły kamienne filary i sklepienia. Dwa przęsła mostu runęły do rzeki, pociągając ludzi. Chóralne modły, świst batów i kołatek przerodziły się w jęk, wrzask, ochrypły ryk przerażenia i bólu. Szeregi półnagich postaci zamarły, a potem tłum runął – wyjąc i tratując się wzajemnie – ku krańcom mostu, z dala od wyrwy, od rzeki, w której miotali się tonący.
Villon stał na balustradzie. Krwawiący z ran, wyczerpany, drżący. Bestia znowu minęła go o krok. I znów całe mile oddzielały go od Marion.
– Wszystko powoli staje się jasne – rzekł diakon. – To ten piekielny garbus i jego sekta albigensów chcą przywołać Bestię, aby zniszczyć Kościół w Carcassonne. Muszę jak najszybciej skontaktować się z inkwizytorem. I zlecić strażom schwytanie garbusa.
– Au! – jęknął Villon. – Nie tak mocno.
Leżał na ławie, a diakon, który – jak się okazało – był też cyrulikiem, właśnie zszywał mu ranę na plecach.
– Musi boleć. Nieźle cię oporządzili. Dla takiego obwiesia jak ty to tylko parę bardziej zaszczytnych blizn, którymi będziesz się chwalił przed sprzedajnymi dziewkami.
– Garbus twierdził, że to nie on wezwał demona – powiedział łotr. – Kazał to przekazać inkwizycji. Więc mówię o tym wam. No i raz uratował mi życie… Za drugim też niby chciał, ale go nie posłuchali.
– Kłamał. Jak powiadał Bernard Gui, nawet uczeni mężowie bywają zbici z tropu przez kacerzy, którzy jeszcze bardziej dufni w sobie się stają, kiedy widzą, że mogą się z nich naigrawać.
Villon znowu jęknął, gdyż ksiądz wrócił do zszywania rany.
– Tak więc cała ta sprawa znajdzie chyba wreszcie zakończenie. Odnaleźliśmy ciało jednego z napastników, którzy chcieli cię zabić. To Murdoch de Vermilles. Pan ze zubożałego rodu, spod Rousillon, który od dawna był podejrzewany o sprzyjanie heretykom. Myślę, że po nici szybko dojdziemy do kłębka, a przy okazji upleciemy niejeden katowski powróz.
– A jednak, księże, tuszę, że nie poznaliśmy jeszcze całej historii. Tajemnicy, którą wedle słów garbusa ukrywał proboszcz waszej parafii. Kim byli Dobrzy mnisi, o których wspominał garbus? Ci, co wedle jego słów przekonali go do katarskiej herezji? Kto przemawiał przez usta Jeana Valere? Wiele jest zagadek, na które nie znamy odpowiedzi. Być może, u podstaw tego wszystkiego legła jakaś ponura historia, w którą był zamieszany ksiądz dobrodziej Walther. Tak czy owak, coś łączyło go z garbusem… Rad bym wiedzieć, co.
– Do czego zmierzasz?
– Kim mogli być ci Dobrzy mnisi? Zapewne albigensami! A jeśli pochodzili z klasztoru, w którym byliśmy? Au!
– Jedyny klasztor w okolicy to Saint-Roche-des-Pres. Prepozyt chełpi się, że w jego opactwie nigdy nie doszło do zbrodni apostazji.
– Może to również znaczyć, że coś ukrywa. A jeśli to mnisi z opactwa dopuścili się kiedyś herezji, to gdzie szukać wieści o nich? W rocznikach?
Diakon zamarł z zakrwawioną dratwą w ręku.
– Nie napiszą o tym w żadnych kronikach klasztornych. Ale może znajdziesz ich w rulonie zmarłych.
– A co to takiego?
– Księga, w której zapisywane są imiona i przydomki zmarłych braci. Także tych, którzy zostali wydaleni z zakonu – wówczas bowiem stają się umarłymi dla innych.
– Czy przeor da mi dostęp do tych ksiąg?
– Zaopatrzę cię w list do niego. Oficjalnie, jako mój sekretarz, będziesz szukać nazwisk zasłużonych braci, których, powiedzmy, chcemy wymienić i polecić Bogu w czasie dziękczynnej mszy za pomyślność i szczęście opactwa. Gdy już będziesz w klasztorze, miej oczy i uszy szeroko otwarte.
II
– Doprawdy godne to i sprawiedliwe, że ojciec Bernard pamięta o naszym skromnym opactwie – rzekł brat thesaurarius, kładąc kolejną grubą księgę na tabula plicata, przy której zasiadał Villon. – Wybierzcie mądrze braci, których cnoty są warte wspomnienia.
Dopiero co zaczęły się nieszpory, więc w klasztornym skryptorium, położonym na piętrze kapitularza, było zupełnie pusto. Być może dlatego thesaurarius – niski, gruby mnich o bezwłosej głowie i szyi zakończonej trzema podbródkami – pozwalał sobie wobec Villona na drobne czułości. Najpierw, niby przypadkiem, otarł się ramieniem o pierś poety, potem nachylał nisko, paplając coś bez ładu i składu, przy czym jego usta i język znajdowały się niebezpiecznie blisko ucha Villona, ostatnio zaś bezceremonialnie poklepał łotra po udzie. Villon znosił to ze spokojem godnym Zenona stoika i z pogodą ducha Seneki. Wszak każda strona oprawionej w płótno księgi mogła przybliżyć go do wyjaśnienia tajemnicy.
– Ta msza dziękczynna to nic innego, jeno zwieńczenie waszego zbożnego żywota – rzekł Villon. – Wszak wszystkim dobrze wiadomo, że klasztor wasz nigdy nie splamił się grzechem apostazji. Godne to pochwały, bracie.
– A to prawda. – Mnich pochylił się nad uchem Villona i znów prawie musnął je językiem. – W całej Langwedocji nie znajdziecie tylu zacnych i bogobojnych braci. Nie ma u nas sodomii jak w Cluny czy Citeaux, nie ma folgowania występnym chuciom. – Język thesaurariusa załaskotał Villona w małżowinę. – Bo wszak wiadomo wam pewnie, że w innych przybytkach często mnisi oddają się bezbożnej sodomii z mężczyznami. Tfu! Sromota boska!
Villon delikatnie strącił rękę mnicha ze swojego kolana. Ten oblizał się paskudnie i podreptał do biblioteki. Zachichotał przy tym zalotnie i puścił oko do poety.
François westchnął i zagłębił się w księgach. Ach, ci duchowni! Wiecznie im były w głowie amory. Wszak kilka lat temu jego cała świetnie się zapowiadająca kariera padła w gruzy, gdy pchnął sztyletem księdza Sermoire’a, który stał się zbyt natarczywy i złożył mu pewną ofertę, przy której lubieżne wymysły mieszkańców Sodomy były tylko niewinnymi igraszkami młodych pacholąt z własnym przyrodzeniem.
Wrócił do lektury. Przerzucał kolejne karty wszyte nierówno do księgi. Wertował grube foliały i nie mógł znaleźć niczego, co naprowadziłoby go na ślad owych Dobrych mnichów, o których wspominał garbus.
Kim byli? Czy pochodzili z tego klasztoru? Rulony zmarłych niewiele o tym mówiły. To były spisy zakonników zmarłych ze starości lub od choroby, a przy prawie wszystkich dopisywano rozliczne epitafia, wiersze i modlitwy. Niektóre karty były zniszczone, inne podarte – widać, że przechodziły różne koleje losu. Większość oprawiono w skórzane i płócienne księgi, przycięto lub złożono, gdy były zbyt duże.