Выбрать главу

Brat thesaurarius objął go z tyłu. Jego cuchnący oddech wyrwał Villona z zamyślenia.

– Chodź! – wydyszał zakonnik. – Przysługa za przysługę, bracie!

– Zaraz, nie tutaj.

– A tak! – Zakonnik uderzył się pięścią w czoło. – Coby brat Arnald Czcigodny nie słyszał.

– Od dawna jest tutaj?

– Mnie się widzi, bracie, że on – thesaurarius ściszył głos – jest równie stary jak nasze opactwo. Przyszedłem tu, a był Arnald. Zestarzałem się, a Arnald ciągle siedział w swojej celi. Arnald – mnich pochylił się do ucha Villona – był niegdyś egzorcystą. Słyszałem, jak gadali, że kazał się tu zamknąć, bo nie mógł wypędzić demona z pewnej wieśniaczki.

Villon pokiwał głową.

– A inni mówią, że zamiast wypędzić czarta, poświęcił się i…

– I co?

– Przyjął go do swego ciała. A potem kazał się zamurować żywcem… Chodź… Chodź do mnie… – Brat thesaurarius objął Villona od tyłu. Jego język załaskotał poetę w ucho.

Łotr zadygotał, odwrócił się błyskawicznie i uderzył mnicha pięścią w brzuch. Benedyktyn zgiął się z jękiem, a wówczas poeta kopnął go w krocze i zdzielił z zamachu kułakiem w potylicę. Thesaurarius zwalił się na ziemię, aż gruchnęło, zaszlochał, zapłakał.

– Za co… – wykrztusił. – Zgni… Zgni… jesz w wieży. Ty… Ty…

– Więcej pokory, bracie – wysyczał Villon. – Pan powiedział: „Idź i nie grzesz więcej”. Nieś w pokorze swój krzyż i w umiłowaniu cierpienia dostrzegaj mękę Pana, co umarł na krzyżu za twoją nieśmiertelną duszyczkę.

Mnich jęczał, klął, zwijał się z bólu. Nie był chyba zachwycony słowami poety, nie widać też było po nim oznak, aby chciał w pokorze znosić ten krzyż. Villon zatem dołożył mu solidnego kopniaka, a potem odwrócił się, splunął i ruszył szybkim krokiem w stronę wyjścia z podziemi.

* * *

Ledwie dotarł do drewnianych opłotków Dolnego Miasta, wiedział już, że się spóźnił. Ponaglił spienionego konia, wpadł między chałupy, kramy i szopy, ściągnął wodze na niewielkim placyku i rozejrzał się. Wokół było cicho i pusto. Nie widział żadnych ludzi, nie słyszał gwaru rozmów, śmiechów. Nie zaszczekały psy, nie rżały konie. Nad dachami domów nie unosiły się dymy. Głucha cisza i groza spowijały plugawą dolną dzielnicę Carcassonne.

Villon wiedział… Już domyślał się, że coś się stało. Nigdzie nie dostrzegał znaków świadczących o nadejściu Bestii, ale to jeszcze bardziej wzmagało jego niepokój.

Zeskoczył z konia i przywiązał go do palika przy studni. Ostrożnie podszedł do najbliższej z chałup. Załomotał w drewniane drzwi. Cisza. Ostrożnie pchnął je i wkroczył do wnętrza.

W niskiej, śmierdzącej izbie było zimno i pusto. Na stole leżały poprzewracane naczynia, drewniane talerze, stał garniec z wystygłą polewką. Okna były rozbite; rozdarte błony kołysały się na wietrze, ogień w kominie dawno zgasł.

Villon usłyszał pomruk, szelest i odgłos dartej materii. Sztylety błysnęły w jego dłoniach. Zbliżył się do stołu, zza którego dochodziły odgłosy, i powoli zaczynał wszystko rozumieć.

Smugi krwi na ścianie, zaschnięte czerwone plamy na podłodze… Znad dwóch rozszarpanych ciał podniosły się dwa piekielne ogary. Dwoje sług Bestii, które jeszcze przed chwilą chłeptały ludzką krew. A Villon już wiedział. Już zrozumiał, co stało się na przedmieściach Dolnego Miasta. Tej jesieni w lasach całej Langwedocji brakowało zwierzyny. Głód przygnał do Carcassonne watahy rozwścieczonych wilków…

Nowy pomruk dobiegł go z boku. Z zakrwawionej kołyski wyskoczyła trzecia bestia. Zawarczała, spoglądając na poetę ognistymi zwierzęcymi ślepiami.

Villon cofnął się, nie chciał okazywać strachu, który wzbierał w jego sercu. Musiał zachować spokój.

Na próżno!

Szare cielska poderwały się z ziemi. Ale nie złapały Villona, który szybciej niż wiatr obrócił się i rzucił do drzwi. Szczęki pierwszej z bestii kłapnęły tuż przy jego udzie, ale łotr skoczył za próg, zatrzasnął drzwi i podparł je ramieniem. Uderzenie, które na nie spadło, omal nie wyrwało mu ręki z barku. Drzwi załomotały, deski zatrzeszczały. Poeta wyrwał z ziemi spory kamień, zablokował nim drzwi, a potem odskoczył w stronę wierzchowca.

Przez okno chaty śmignął szary kształt. Ogromny basior wypadł na plac, skręcił w stronę człowieka, zamarł z nisko pochylonym łbem, zawarczał.

Villon zatrzymał się. Wpatrywał się jak zauroczony w żółtawe ślepia zwierzęcia. Stał, nie śmiąc uczynić kroku, choć nieopodal jego koń szarpał się na uwięzi, rżał ze strachu. Za sobą poeta słyszał trzeszczenie rozwalanych drzwi.

Basior nie wytrzymał jego wzroku. Spuścił łeb, cofnął się. A wówczas Villon jednym skokiem znalazł się koło niego! Zwierz warknął, skoczył do szyi człowieka, ale łotr wbił mu od dołu ostrze cinquedei – prosto w gardło. Wilk zaskomlał. Wpadł całym ciężarem na Villona, obalił go, zalał krwią. Potężne szczęki kłapnęły tuż przed twarzą poety, zadrgały i zacisnęły się w ostatnich konwulsjach.

Drzwi do chaty rozpadły się z trzaskiem. Wilki przemknęły nad progiem.

Villon odtoczył na bok ścierwo zdychającej bestii. Od razu dostrzegł gorejące ślepia i rozwarte pyski. Na czworakach rzucił się w stronę spienionego wierzchowca, poderwał się na równe nogi, aby wskoczyć na siodło. Oszalały z przerażenia rumak machnął głową, uderzył przednimi kopytami w błoto, stanął dęba, zrywając uzdę, a potem rzucił się do ucieczki.

W ostatniej chwili! W ostatnim momencie Villon chwycił sztylet w zęby, a jego palce zacisnęły się na żelaznym strzemieniu. Koń porwał go za sobą, pociągnął przez piach, kamienie i kałuże, odciągnął od rozwścieczonych wilków. Jopula i płaszcz łotra poszły w strzępy. Zatrzeszczały sak i pludry wleczone po kamieniach. Villon zacisnął zęby i podciągnął się wyżej.

Uliczki przedmieścia nagle rozbrzmiały wrzawą. Zawyły wilki, rozległy się krzyki i wrzaski. Villon miał wrażenie, jakby spłoszony koń porwał go wprost do piekła. A potem puślisko pękło. Rumak skręcił w bok, odrzucił go od siebie i uwolniony od ciężaru człowieka pogalopował w boczną uliczkę. Villon wyrżnął w kamienną podmurówkę chaty i zamarł w błocie, potłuczony, poobijany, broczący krwią z zadrapań.

Szybko jednak zerwał się na nogi. Śmierć przeszła niedawno nad tym zaułkiem. Na progach domów, wśród błota i stert śmieci, leżały trupy rozszarpane przez wilki. Ruszył przez kręte uliczki. Wymijał ciała, martwe dzieci, psy i bydło. Przeskakiwał nad kałużami, w których mętna woda mieszała się z gnojem i czerwoną posoką. Raz napadł go poraniony wilk. Był szybki, chwycił go za rękaw, lecz Villon pozbył się go dwoma celnie wymierzonymi pchnięciami. Szedł dalej, klucząc zaułkami, ukrywając się w pustych szopach i kramach, gdy słyszał najdrobniejszy hałas.

Zatrzymał się nagle, gdy trafił w wąski zaułek. Leżało tu pięć ciał. Czterech rosłych pachołków w skórzanych kaftanach i czepcach. I ten piąty… Skrzywiony pokracznie, podrygujący w gnoju i błocie garbus!

Przypadł do niego jednym skokiem. Garbus żył jeszcze, dygotał i charczał. Wilki nie oszczędziły go. Jego twarz była zmasakrowana, jedno oko wypłynęło, brakowało lewej dłoni. Gdy Villon pochylił się nad nim, na wargach pojawiły się krwawe pęcherzyki.

– Spóźniłem się – wycharczał. – Nie ostrze-e-e-e-e-głem niko-o-o-ogo. Schwytali mnie… – Kiwnięciem głowy wskazał pachołków. – Nie zdą-ą-ą-ą-żyłem.