Выбрать главу
* * *

– Wszystkie są moje! – wydyszał Gilles de Sille. – Hej, wy! – rzucił do swoich przybocznych. – Słuchajcie, parszywcy!

Pochylili głowy w ukłonie.

– Zbierzcie całą hołotę, a zwłaszcza Cyganów. Ci nie boją się ani diabła, ani Boga. Ustawcie się w kościele i odryglujcie drzwi. Czekajcie, aż Marion je przyprowadzi. Wyjdę do nich i wprowadzę do wnętrza. Wtedy zaczniemy…

Popatrzyli mu prosto w oczy.

– Płacę dziesięć złotych skudów od każdego łebka. A dwadzieścia za rączkę lub nóżkę. A dla was… Dla was będzie nagroda. Dodatkowo pięćdziesiąt… Nikt nie ma prawa ujść z życiem. Ruszajcie! Zbierzcie wszystkich w kościele!

Bryganci pochylili głowy i ruszyli do wyjścia z podziemi.

Gilles de Sille spojrzał w głąb studni. Nie mógł przebić wzrokiem ciemności.

– Bracie Arnaldzie… Wydałem rozkazy.

– Słuchaj – wyszeptał głos. – Słuchaj mnie, Gilles, a otworzę ci uszy na prawdę. Czy wiesz, po co tutaj tak naprawdę przybyłeś?

– Po chwałę i wieczne życie!

– Nie, Gilles, przybyłeś tutaj…

* * *

Villon przemknął pomiędzy kolumnami, wpadł w uchylone drzwi do kalefaktorium. Dostrzegli go! Kątem oka zauważył ruch pod zakrystią, więc szybko wśliznął się w szparę pomiędzy kamienną ścianą a pustymi beczkami po winie. Do stu diabłów! Już miał nadzieję, że zdoła pozostać niezauważony.

Stało się! Usłyszał szybki tupot stóp, brzęk stali. Było ich co najmniej kilku. Kopnięte drzwi otwarły się na oścież, uderzyły z hałasem w ścianę. Rozprawa z mnichami była już prawie zakończona. Nie bił dzwon, a przez trzask i huk płomieni pożerających dach infirmerii z rzadka tylko przebijały się krzyki i odgłosy uderzeń. Ktoś jeszcze wydzierał się w dormitorium, błagał o litość i jęczał, ale odgłosy te z wolna zaczynały cichnąć.

Villon nie wiedział, ilu będzie przeciwników. Czy ich orężem okażą się miecze, kordy, czy też pałki i morgensterny. Musiał drogo sprzedać swe życie. A na razie siedział cicho jak mysz pod miotłą i gotował się do zawziętej obrony. Wydobył cinquedeę oraz sztylet i wtedy właśnie usłyszał głos…

– Villon…

Rozejrzał się spanikowany. Ale ten niski, basowy odgłos rozlegał się gdzieś w głębi jego głowy.

– Villon… Znalazłem cię…

– Kim jesteś? – wyszeptał bezgłośnie, choć zaczynał się już domyślać.

– Mówiłem, że Bestia sama cię znajdzie…

– Kim jesteś?

– Kim można być po pół wieku spędzonym w zamkniętej celi. Bez światła… Bez nadziei… Bez końca…

– Dlaczego nie leżysz pod Drzewem Umarłych?

– Proboszcz chciał mnie zabić… Ale kat bał się ściąć. Uciekł. Wtedy zamurowali mnie na dożywotnią pokutę. Nie pomyśleli wszakże, że przeżyję ich wszystkich.

– Więc to jest twoja zemsta?

– Nie pragnę zniszczenia miasta ani śmierci ludzi. Chcę, aby otworzyły im się oczy. Villon, Bestia nie istnieje. Nie jest demonem… To człowiek, który chce przyjąć w swe ciało diabła, aby uniknąć po śmierci kary Bożej za wszeteczeństwa i mordy, których dopuszczał się razem z Sinobrodym. Nie zawaha się dokonać najhaniebniejszych czynów, aby uciec przed sprawiedliwością. Dla jego spokoju wymyśliłem tę historię o demonie. Uwierzył w nią bez trudu, bo łaknął choć promyka nadziei na uniknięcie wiecznego potępienia.

– A ty go wspierałeś?

– Powiedziałem mu, że jeśli chce przywołać potężnego demona, musi sprowadzić na świat cierpienie i dopuścić się najokrutniejszych zbrodni. Wskazałem mu drogę do ladacznicy, która opuszczona przez kochanka zwątpiła w sprawiedliwość i oddała mu się wolą i ciałem. Wskazałem mu też trop wiodący do garbusa zdrajcy, który teraz musiał odpokutować za swe winy. Z ich pomocą Gilles wezwał dusze swych ofiar i nakazał im wywołać kataklizmy w mieście.

– Zaplanowałeś to wszystko tak dokładnie? Naprawdę jesteś Bestią…

– Dzięki Gillesowi-Bestii ludzie przejrzeli na oczy. Zobaczyli, że Kościół rzymski nie jest w stanie obronić ich przed złem, tak jak nierządnica babilońska odwraca się od wiernych. Sam inkwizytor, księża i papież nie są w stanie zapewnić im ochrony przed kimś takim jak Gilles. Oto dzieło, które wykuwałem przez pół wieku, pozostawiony w kamiennej celi sam na sam z myślami… Tak więc jesteśmy kwita. Mogę ci pomóc.

– Czego chcesz w zamian?

– Nic. Po prostu zrobisz, co każę!

– Nigdy!

– A chcesz żyć?

Villon drgnął. Musiał zobaczyć się z Marion. Musiał ją odnaleźć. Miał tylko jedną szansę.

– Co mam zrobić?

– To proste, Villon. Rób dokładnie to, co każę.

* * *

Cygan w kolorowym żakiecie i dwaj oberwani Burgundczycy w postrzępionych przeszywanicach bezskutecznie rozglądali się po kalefaktorium. Od rozbitego okna powiał wiatr, płomień kaganka zamigotał, cienie w kątach ożyły.

– Sacrebleu! Gdzie jest ten golony łeb?

– Sprawdźcie za beczkami!

Zajrzeli do szpary między stosem baryłek a ścianą. Była pusta. Światło kaganka zamigotało znowu.

– Coś tu jest! – zakrzyknął ze strachem jeden z pachołków.

– Gdzie?

Wzrok Burgundczyka pobiegł w dół, wzdłuż drewnianego słupa podtrzymującego sklepienie, aż do ciemności, w której…

Rozedrgany cień wychynął z mroku i spadł między nich. Z pozoru przypominał człowieka otulonego płaszczem, ale poruszał się tak szybko, że ledwie nadążali, aby śledzić go wzrokiem. Z cichym stukotem opadł za plecami jednego z najemników. Usłyszeli tylko podwójny świst brzeszczotów przecinających powietrze.

Burgundczyk chwycił się za gardło. Zacharczał. Przez chwilę próbował wciągnąć powietrze. W końcu poddał się, padł na podłogę. Z jego przeciętej szyi sikała krew.

– Ty skur… – Cargas rzucił się ze sztyletem na napastnika. Był szybki i zwinnny, w Narbonne zabijał nawet dobrych szermierzy.

Pozostały przy życiu Burgundczyk zaszedł tamtego z drugiej strony, zamierzył się mieczem i ciął z całej siły.

Cygana nagle coś odepchnęło w bok, rzuciło na kompana. Zbir nie zdążył uskoczyć. Nie zdołał podrzucić ostrza i odrąbał Cargasowi nogę nad kolanem.

Cygan zawył, zwalił się między beczki, miotał po podłodze z zakrwawionym kikutem. Burgundczyk stęknął z niedowierzaniem, opuścił miecz. Napastnik nie dał mu czasu do namysłu. Zawirował w piruecie, chlasnął go sztyletami raz, drugi, trzeci, czwarty! A potem wbił ostrze cinquedei prosto w brzuch, przekręcił, przytrzymał dłużej i wyszarpnął.

Burgundczyk krzyczał, nie wiedząc, co się dzieje, nie próbując nawet powstrzymać wypływających trzewi. Zrobił krok ku drzwiom, jakby chciał uciekać, ale nogi ugięły się pod nim. Upadł i począł umierać w drgawkach, jego pięty uderzały w agonii o podłogę.

Villon przemknął nad ciałem ku wyjściu.

– Idź – usłyszał znowu głos Arnalda. – Zabij ich wszystkich.

* * *

Szli przez lasy rozświetlone blaskiem miesiąca, który wyjrzał zza chmur. Świetliki wskazywały im drogę jak małe latarenki, a świecące słabo mchy i porosty roztaczały dokoła drogi ledwie widoczną poświatę. Lasy były pełne zapachów liści i wilgoci. Ogromny wał gór wznosił się daleko przed nimi, za lasami, za mgłami zalegającymi wśród wzgórz i przełomów Aude. Nie musieli się jednak do nich zbliżać. Szli wszak do klasztoru Saint-Roche. Dzieci śmiało patrzyły w ciemność, nie lękały się wilków ani upiorów. Jak mogły się lękać, skoro prowadziła je dostojna i czysta Pani na białym koniu? Śpiewały i modliły się: