Выбрать главу

– Święta Mario, Dziewico wieczna, przez umiłowanie Syna Bożego, który Cię umiłował, aby Cię wynieść ponad chóry anielskie, wysłuchaj nas…

Marion uśmiechnęła się. Jej ostre, białe zęby na chwilę wysunęły się spoza czerwonych warg.

– Święta Mario, a kiedy zobaczymy Jezuska? – zapytała jakaś dziewczynka.

– Jeszcze chwilkę, moja mała. Jezus czeka na was w klasztorze.

– A jak wygląda?

– Jest… Jest piękny jak archanioł. Ma włosy z czystego srebra, zbroję z księżycowego blasku i miecz, którym ścina głowy niewiernych. Jest wielki… Jest wspaniały!

Maszerowali przez lasy i łąki. Mijali ruiny twierdz i fortec z czasów katarów, schodzili w głębokie wąwozy wypełnione szumem potoków i wodospadów. A potem zarysowała się nad nimi ogromna bryła opactwa. Byli u celu.

Dzieci z krzykiem rzuciły się drogą w stronę kościoła. Pędziły na wyścigi na spotkanie z Jezusem, z płaczem i modłami. Chciały wejść do wnętrza, ale przed samymi drzwiami Maria zagrodziła im drogę.

– Czekajcie i bądźcie pokorne! – krzyknęła. – Jezus Chrystus sam wyjdzie do was i poprowadzi na modły. Czekajcie w pokorze i odmawiajcie Zdrowaś Mario i Ojcze nasz! Jezus kocha was i miłuje. Wnet go zobaczycie.

Zeskoczyła z konia i pchnęła drzwi kościoła. A potem odwróciła się do niewiniątek ze złowieszczym uśmiechem. Cofnęła się i znikła w świątyni.

Dzieci modliły się. Dzieci ufały Marii. Dzieci czekały na Jezusa…

* * *

– …po śmierć.

Gilles de Sille zmarszczył brwi. Co to, do diabła, miało znaczyć?! O co chodziło Czcigodnemu?

– Nie rozumiem, bracie… Obiecałeś mi nieśmiertelność… Mówiłeś, że uniknę kary…

– Byłeś tylko narzędziem w ręku Boga, Gilles. I głupcem, bo niczego ci nie obiecywałem. Myślałeś, że śmierć Można oszukać? Że można odsunąć ją w czasie, zadając cierpienia innym?! Nie, Gilles. Nie ma żadnej Bestii. Ty już sam się nią stałeś. Jesteś sługą Demiurga, Pana mroku, który chwyci cię niebawem w swe szpony. Myślałeś, że zdołasz przed nim umknąć, naiwny głupcze? Zginiesz. Zginiesz tutaj, w tym klasztorze, jako nauczka i przestroga dla innych, i będziesz smażył się w piekle aż do dnia Sądu Ostatecznego. Byłeś tylko pionkiem w mym ręku.

– Nie… – jęknął de Sille. – Nieeeeeeeeeee! Ty skurwysynu! Ty diable! Ty oszuście! Nieeeeeee!

– Tak, Gilles. Tak… Właśnie tak… Licz swoje ostatnie chwile.

– Dostanę cię! Rozedrę żywcem na sztuki! Ukrzyżuję łbem do dołu! – wykrzyczał de Sille wpatrzony w mroczną otchłań studni. – Przegryzę skały, aby zejść do twej celi!

– Czas ucieka, Gilles. Czas upływa…

– Zaraz – wydyszał, parskając śliną, rycerz – zaraz dobiorę się do ciebie! Poczekaj tu. Mów godzinki za swą duszę, głupi staruchu!

Cichy śmiech Arnalda rozbrzmiał w głowie Gillesa. Stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej szyderczy. Rycerz chwycił rękoma za skronie, zatoczył się.

– Zaraz wrócę! Zaraz przyjdę po ciebie! Czekaj tu!

Chwycił miecz i pognał do kaplicy.

* * *

– Cóś Roya długo ni ma – zagadał do kompanów szczerbaty, poznaczony bliznami Kwentyn, zwany Morową Zarazą, być może od paskudnego smrodu, który roztaczał dokoła. – Późwa sprawdzić!

– Ty czekaj tu! A co bydzie, jak wróci Gilles?

– Eeee, gdzie ta. Nie wróci się. Nie ta szybko. Przeca musi pogadać z dziadem.

– A jak go golone pałki dopadły?

– Ni. Chyba ni.

– Gdzie Nicholas?

Wyjrzeli na dziedziniec klasztoru. Nigdzie nie widzieli swego kompana. Kwentyn porwał za kord, a potem rozejrzał się dokoła. Zdawało mu się, że zobaczył coś podejrzanego w wąskim przejściu pomiędzy południowym skrzydłem transeptu kościoła a drewnianym budynkiem zakrystii. Coś się tam poruszyło. Ostrożnie podszedł bliżej. Przejście było puste. Zagłębił się w nie, a potem potknął o leżące na ziemi ciało. Już wiedział, że jest źle. Bardzo źle. Kompani stłoczyli się za nim.

Coś przybliżało się ze świstem i furkotem. Kwentyn zamarł na chwilę, zdumiony. Wsłuchał się w narastający dziwny odgłos.

Obracający się w powietrzu, rzucony z ogromną siłą miecz, który niespodziewanie wynurzył się z mroku, wbił mu się ostrzem prosto w pierś, przebił na wylot! Kwentyn nawet nie jęknął. Padł na plecy, machając nogami, zadygotał i przewalił się na bok.

Reszta wilczej zgrai wrzasnęła. Zbóje rzucili się do wąskiego przejścia. Byli głupi. Jak wszyscy, którym gorączkowa wściekłość zaślepia wzrok. Wpadli w mrok, przebyli go i natknęli się na kamienną ścianę. Przejście pomiędzy zakrystią a kapitularzem kończyło się ślepo.

Jakiś cień przesłonił wejście. A potem bełt wystrzelony z kuszy odrzucił w tył jednego z obwiesiów. Mężczyzna wpadł plecami na ścianę. Osunął się, pozostawiając mokry, czerwony ślad krwi. Ogłupiali najemnicy rzucili się w kierunku wirydarza. A tam czekała ich śmierć.

Ciemny kształt szybko i cicho jak kot skoczył im na spotkanie. W wąskim korytarzyku zakotłowały się cienie. Potem doszedł stamtąd pisk, głuche rzężenie, brzęk stali, kilka bełkotliwych jęków i wszystko ucichło. Cień przemknął nad dachami, wdrapał się po pionowej ścianie kościoła.

* * *

– Stać, kurwe syny! – syczał ze złości Molle. – Nie pomożemy tamtym. To jeden z mnichów. Szaleniec. Zarąbiemy go w kaplicy i będzie po sprawie.

Zbili się w krąg najeżony ostrzami mieczy i sztyletów, obróceni plecami do siebie, oświetleni czerwonym i błękitnym światłem płynącym z witraży. Nie byli już tacy pewni jak wówczas, gdy przekraczali bramy opactwa. Jak wtedy, gdy podrzynali gardła mnichom. Kiedy zabijali czeladź, rozbijali skrzynie i skrytki.

– Po cośmy tu przyszli?! – jęknął Regnaut Krzywa Gęba. – Białowłosy wprowadził nas w zasadzkę!

– Ja mu od razu nie wierzyłem. Za dobrze płacił. – Bosy oberwaniec, dzierżący w dłoni okutą pałkę, strzyknął żółtą śliną przez resztki zębów.

– Zamknij ryło, Hitti! Siedź i słuchaj!

Czerwonawy promień światła przygasł na chwilę, jakby przed witrażem, a może za nim, przeleciał jakiś cień. Zbóje zadrżeli.

– Coś tu jest!

– Czart papieżników.

– Spokój! To tylko ptak.

Cień mignął z drugiej strony. Znów tylko na chwilę. A potem boczne drzwi do świątyni otwarły się wolno. Powiał wiatr. Lodowaty dech Bestii wionął im prosto w twarze.

– Staaaać! – ryknął na kompanów Molle. – Nie rozbiegać się! W kupę!

Grupa zwarła się, najeżyła ostrzami. Rozbiegane oczy rabusiów wpatrywały się w mrok, badały cienie w bocznych nawach, przesuwały się po posągach świętych i kolumnadach. Coś się zbliżało. Czuli to. Coś było coraz bliżej.

– Jest! Jest tutaj – zaskomlał Hitti. – Przyszło po mnie!

– Zawrzyj gębę!

Ogromna rozeta nad prezbiterium rozleciała się na tysiące kawałków. Z szelestem, ogłuszającym brzękiem i stukotem spadł na nich grad odłamków i odprysków. Oślepił, zasnuł cały świat.

A potem wraz ze światłem księżyca na sam środek koła utworzonego przez najmitów spadło coś dużego i ciężkiego. I piekielnie szybkiego.

Pierwsi z najemników nie wiedzieli nawet, że giną. Upadli w tył lub polecieli w bok, gdy świszcząca stal rozchlastała im gardła. Molle był szybszy. Zdołał unieść miecz, zastawić się, zablokować pierwszy cios. Drugiego nie zdążył, ale przeszywanica wytrzymała. Olbrzym zawył, pchnął mieczem, ale ostrze trafiło w próżnię.