Выбрать главу

Cień przemknął tuż obok jego prawego ramienia. Coś świsnęło i odrąbana ręka z mieczem opadła na posadzkę.

Molle był twardy. Nie bacząc na krew buchającą z kikuta, chwycił lewą ręką za sztylet. I wtedy dostał cięcie w brzuch. Tym razem przeszywanica puściła. Najemnik opadł na kolana i zwalił się na twarz.

Potem zaczęła się rzeź. Bryganci uciekali we wszystkie strony. Nie zawsze do głównych drzwi, bo ten, kto biegł do krańca nawy, ginął jako pierwszy. Część szukała schronienia w kaplicach, inni kryli się za posągami, w konfesjonałach, za sarkofagami.

Bestia była szybsza.

Wyprzedzała ich ruchy dwukrotnie. Zadawała rany, zanim zdołali unieść broń do zasłony. Unikała uderzeń, nim zdołali wyprowadzić atak. Zabijała, zanim mogli dostrzec jej zarys czy wypowiedzieć jej imię… Odrąbywała ręce wzniesione w błagalnym geście zmiłowania. Wnet kościół napełnił się wrzaskiem i jękiem, krzykiem i złorzeczeniem. Ale trwało to bardzo krótko. Nie minęło ćwierć pacierza, a bryganci Gillesa de Sille ucichli na wieki. Leżeli w kałużach krwi, wpatrując się szklistymi oczami w kolebkowe sklepienie, lecz na pewno nie po to, aby podziwiać uroki starych fresków i płaskorzeźb.

Szelest skrzydeł zburzył ciszę. Kruki obsiadły wieżę i dach kościoła. No cóż, tej nocy czekała ich wspaniała uczta. Jednak główne danie dopiero miało nadejść.

– Villon – zajęczał jakiś głos.

Poeta rozejrzał się. Jakiś kształt poruszył się w chórze, pod zwaloną ławą. Nicholas Jacquier! Inkwizytor żył! Villon przyskoczył bliżej. Tonsura zakonnika była poznaczona krwią, czerwone bąbelki pojawiały się na wargach, gdy mówił. Musiał mieć połamane żebra.

– Za… Zabij… Gillesa. On… sprowadzi tu dzieci z miasta, aby je wszystkie zgładzić, zamordować… Nie możemy do tego dopuścić.

– Gdzie on jest?

– Poszedł do katakumb.

– Czekajcie tu. Załatwię sprawę.

Ruszył w stronę kaplicy. Jednak zatrzymał się w połowie drogi. W jego głowie pojawił się znowu głos Arnalda.

– Stój! – wysyczał. – Nie zabijaj Gillesa! Nie teraz!

– Co takiego?! Dlaczego?!

– Gilles nie dopełnił przeznaczenia. Nie dokonało się jeszcze zwieńczenie dzieła. Jeszcze nie ma tu niewiniątek. Chcę, aby ludzie z miasta zobaczyli, że nie są w stanie ochronić się przed mocą Demiurga. Aby krew ich dziatek odmieniła ścieżki ich życia. Zabijesz go dopiero wówczas, gdy dokona się ostatnia katastrofa.

Rzeź niewiniątek… Jak w Jerusalem za Heroda… Masakra dzieci… – przemknęło przez głowę Villona.

– Nie, nie zgadzam się!

Brzęk ostróg rozszedł się głośnym echem po kościele. Od strony kaplic szedł Gilles de Sille w błyszczącej zbroi, z mieczem w dłoni.

– Villooooooon! – Inkwizytor stał, trzymając się zakrwawionego flamberga. Opierał się o przewróconą ławę, krew plamiła jego włosy, spływała z nosa i uszu. – François, nie! Nie ufaj mu! On cię zwodzi! Zabij Gillesa zaraz, natychmiast! Zarąb Bestię, aby nigdy nie wstała!

– Nie słuchaj go, głupcze. Bądź rozsądny. Za dużo widziałeś. Za dużo wiesz. Spalą cię na stosie razem z Gillesem. Albo oskarżą o mord! Wstrzymaj się jeszcze!

– Nie! Nie daj się zwieść podszeptom diabelskim, Villon! W imię Jezusa Chrystusa! Nie wierz mu! Ocal choć dzieci!

– I tak ich nie uratujesz. To intryga, o jakiej nie masz pojęcia. Święte Oficjum wiedziało o wszystkim od początku i nie uczyniło nic. Uznano, że to dobrze, gdy prości ludzie będą bać się Bestii, bo wówczas chętniej dadzą datki klechom! Dopiero kiedy sprawy posunęły się za daleko, przysłano tu Jacquiera. To dlatego występował incognito!

– Dzieci… Muszę ratować dzieci…

– I tak zginą! Banda siepaczy inkwizytora oczekuje o ćwierć mili stąd. Nic już nie zrobisz, cha, cha, cha, cha, cha…

Nicholas Jacquier szedł w stronę poety z zakrwawionym krzyżem w ręku. Jęczał z bólu i mocno utykał. W końcu wczepił się w jego robe i podsunął pod oczy krzyż.

– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet Uli Deus, supplices deprecamur: tuąue, princeps militiae caelestis, satanam aliosąue spiritus malignos, ąui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude.

Zamarł, krew buchnęła mu z ust.

– A… amen – odpowiedział drżącym głosem Villon. Opadli na posadzkę. Łotr ukrył twarz w dłoniach. Głos odszedł od niego, zmalał, prawie znikł.

– Dokonałeś wyboru – wyszeptał Arnald. – Zatem opuszczam cię.

– Villon… – wyjęczał inkwizytor. – Zrób to wreszcie…

– Nie dam rady.

– Bierz to!

Villon wstał i wyszedł rycerzowi naprzeciw.

Gilles patrzył beznamiętnym wzrokiem na pokrwawione ciała i odrąbane członki walające się na podłodze kościoła, obojętnie trącił płytowym trzewikiem rozrąbaną głowę jednego ze swych ludzi. Szedł w stronę głównego wejścia do świątyni. Poeta poznał go od razu. Był to ten sam białowłosy człowiek, którego spotkał wśród katarów pod Drzewem Umarłych.

– Czy już po wszystkim, szlachetny panie?! – zapytał, siląc się na wesołość. – Odpuścili wam grzechy i wszeteczeństwa?

– To ty?! – zdziwił się de Sille. – Co tu robisz? Przeszkadzasz mi. A ja nie lubię intruzów.

– Przyszedłem cię zabić.

De Sille roześmiał się. Odrzucił w tył siwe włosy.

– Po co? – Szedł w stronę poety z opuszczonym mieczem. – Nie jestem wart funta kłaków ani nawet jednego złamanego szeląga, panie…

– Villon.

– Słyszałem o was. I czytałem wasze wiersze. Szkoda, że już nic nie napiszecie.

– A to niby dlaczego?

– Bo was zabiję.

– Tacyście pewni, panie de Sille? A ja myślę, że pewniejsze jest, iż traficie do piekła na długo przede mną.

Villon zdarł płócienny worek z norymberskiej kuszy, którą dostał od inkwizytora. Szybko wycelował i pociągnął za spust. Bełt śmignął w powietrzu, trafiając idealnie w płytowy napierśnik pod sercem wroga. Gilles nawet nie drgnął. Uśmiechnął się, ale szedł wolniej.

– Nic nie czuję, Villon.

Poeta milczał.

Krew płynęła szeroką strugą z dziury w napierśniku. De Sille nadal szedł, chociaż już dużo wolniej.

Nagle zatrzymał się, a potem miecz wysunął mu się z palców. Padł na kolana, przewalił się na bok. I tak znieruchomiał w kałuży krwi.

* * *

Gdy Marion ujrzała, co się stało w kościele, poruszona widokiem aż krzyknęła.

Podłogę zaścielały ciała martwych mnichów i brygantów, wszędzie walały się odcięte członki i zakrwawiona broń. Posągi i kolumny były poszczerbione, potłuczone, ławy z chóru porąbane w kawałki i powywracane.

Nagle zauważyła jakąś postać. Drgnęła przerażona. To był żywy człowiek! Zbliżył się do niej, a wtedy krzyknęła po raz drugi. Ale tym razem z furią.

Rozpoznała Villona.

Patrzyli na siebie w półmroku rozświetlanym snopami księżycowego światła. Kiedyś do tego światła poeta przyrównywał skórę jej lica i piersi.

– Szukałem cię w Carcassonne – odezwał się Villon. – Chciałem cię zobaczyć.

– Zobaczyć? Ty skurwysynu! Ty księży bękarcie. Nie… Nie będę strzępiła na ciebie języka! Odejdź!