Выбрать главу

Villon szukał w swej głowie wzniosłych i poetycznych słów. Nie znalazł.

– Wiem, że zgrzeszyłem – wymamrotał. – Nie żądam od ciebie przebaczenia…

– Zgrzeszyłeś?! Uwiodłeś mnie i porwałeś z domu. Znalazłam się na bruku! Zostałam ladacznicą, aby popłacić twoje kościane długi, oddawałam się w bramach, by uzbierać denary na wykup ciebie spod szubienicy. Bądź przeklęty, łotrze! Przeklęty na wieki!

Villon z trudem przywołał na wargi odpowiednie słowa.

– Chciałbym… tylko zobaczyć… nasze dziecko… Po to właśnie przyjechałem…

– Twojego bękarta już dawno zjadły ryby w Aude!

Villon zatoczył się. Chwycił się rękoma za głowę.

– Nie… To nie może być prawda… Marion, powiedz, proszę, że nie…

– Zniszczyłeś mnie, Villon. Mnie, córkę z zacnego mieszczańskiego domu. Miałam być twoją miłośnicą. Do puchu anielich skrzydeł porównywałeś moje ciało. Ja już nie należę do ciebie, Villon. Należę do mojego nowego Pana. Tak, do Gillesa de Sille… On wymierzy ci słuszną zapłatę za twoje winy. Zabierz tedy pamięć naszej miłości do piekła!

– De Sille nie żyje. Zabiłem go.

Marion roześmiała się. Jej śmiech był zimny i okrutny. Villon usłyszał za sobą cichy brzęk. Odwrócił się i ogłupiały zamarł w bezruchu.

Gilles de Sille podnosił się z posadzki. Patrzył na Villona spod długich, zlepionych potem i krwią włosów i uśmiechał się drapieżnie. A potem potężne ramiona chwyciły Villona wpół. Łotr wrzasnął przerażony, ale nie mógł wyrwać się z uścisku.

– Ja żyję, panie Villon. Jestem nieśmiertelny!

De Sille przechylił poetę w bok i z całej siły rzucił go na rzeźbę archanioła Michała. Villon wyrżnął łbem w kamień, jęknął. Gilles podniósł go i cisnął na posadzkę, na plecy. Uderzenie było tak gwałtowne, że wydarło z płuc poety resztki powietrza. Zacharczał, obrócił się na bok, nieporadnie próbując wstać.

Gilles de Sille roześmiał się złowrogo, a potem chwycił brzechwę bełtu sterczącą z jego napierśnika i wyrwał go jednym ruchem. Okrwawione żelazo zabrzęczało na kamiennych płytach…

– Ja żyję! – krzyknął de Sille. – Ja oddycham! Ja jestem nieśmiertelny!

Znowu dopadł poetę, chwycił go za robe na piersiach, podniósł i rzucił w kierunku ściany.

To uderzenie odebrało Villonowi resztki sił. Plując krwią, osunął się plecami po kamiennym murze, ale głos Gillesa znowu poderwał go na nogi.

– Żyję, żyję… Życie jest cudowne – mówił de Sille. – Wasze życie to cierpienie, Villon. A moje to same przyjemności. Patrz, oto jak cierpiał Chrystus!

Przygwoździł sztyletem dłoń poety do ściany.

Villon zawył, krew trysnęła z jego ręki.

De Sille roześmiał się głośno. Wyszarpnął sztylet, obrócił się bokiem i uderzył Villona żelazną rękawicą prosto między oczy. Łotr upadł na plecy, przeszorował po kamiennej posadzce i zamarł wpatrzony w kolebkowe sklepienie kościoła.

– Jesteś już w grobie, Villon! – ryknął de Sille. – Tak, pogrzebię cię żywcem pod sarkofagiem w krypcie!

Wzrok poety opadał coraz niżej, po boku kolumny, aż do płonących świec przypominających splecione węże. Musiał znaleźć jakiś przedmiot. Musiał czymś rzucić. Rozpaczliwie macał dokoła siebie w poszukiwaniu kamienia.

Gilles szedł ku niemu. W jego oczach migotały ognie piekieł.

Prawa ręka Villona wymacała odciętą dłoń jednego ze zbirów. Łotr wyszczerzył zęby do przeciwnika.

– Kończ, Gilles! Nie mam sił.

De Sille zbliżył się, a wówczas Villon sprężył się do rzutu. Musiał trafić! Musiał wcelować w palącą się świecę. Całe swoje siły włożył w ten jeden jedyny rzut.

I trafił. Trafił dobrze.

Gilles stanął nad nim. Uderzył go w twarz. Villon śmiał się przez krew.

– Nie pożegnasz się ze światem, poeto? Nie ułożysz wiersza?

– Epitafium… – wymamrotał Villon. – Na twój pogrzeb…

Płonąca lina pękła ze świstem, pomknęła z oszałamiającą szybkością w górę. De Sille usłyszał jakiś dźwięk. Zaniepokoił się. W ostatniej chwili w jego oczach pojawiło się zrozumienie. Spojrzał w górę i…

Ogromny, ważący kilka żelazny cetnarów świecznik spadł z metalicznym brzękiem na obu mężczyzn. Gilles de Sille zdołał tylko krzyknąć. Żelazne pręty obaliły go na ziemię, przygniotły do posadzki. W duszy Villona zabrzmiał krótki, urywany ryk Arnalda.

Wszystko ucichło. Wszystko zamarło.

Poeta żył.

Leżał w środku ogromnego żelaznego okręgu, z głową Gillesa na kolanach. Rycerz nie ruszał się. Żelazne sterczyny przebiły na wylot jego płytową zbroję, wbiły się w posadzkę, zamykając go w pułapce. A ze szczytu obalonego świecznika spoglądał na Villona święty Jerzy, patron rycerzy.

Poeta nie wiedział, jak się spod niego wygrzebać. Na razie nie miał sił ani ochoty. Święty Jerzy ważył chyba tyle, co ladrowany koń.

* * *

Villon wyczołgał się z trudem spod świecznika. Obok nieruchomo siedziała Marion. Nic nie mówiła. Wpatrywała się w zakrwawione oblicze Gillesa, a po jej twarzy płynęły łzy.

Jęcząc z bólu, poeta pełzł po posadzce. Wreszcie po chwilach długich jak godziny jego dłonie namacały poszczerbioną kolumnę i wsparły się na niej. Podźwignął się na nogi i potem całym ciężarem opadł na drzwi. Długo trwało, zanim zebrał siły, aby odemknąć rygle. Ogromne wrota otwarły się na oścież. Postąpił kilka kroków do przodu i znalazł się sam naprzeciwko ogromnego tłumu aniołów. Promienna jasność rozświetliła jego ciało, gdy schodził po schodach. Chciał się przeżegnać albo coś powiedzieć, ale już nie zdążył.

* * *

Ogromne wrota do kościoła rozwarły się z chrzęstem. Dzieci zamarły wpatrzone w przejście, z którego miał wyjść Zbawiciel. Złożyły ręce do modlitwy, pochyliły się, niektóre padły na kolana.

– Przyjdź, Jezu Chryste… Wspomóż nas – szeptały niezliczone usta.

I Jezus wyszedł do nich. Przestąpił powoli wrota katedry. Zszedł wprost z krzyża, więc broczył krwią z ran na dłoniach, jego długie włosy plamiła świeża krew. Szata była porwana, poznaczona cięciami mieczy rzymskich legionistów. Z czerwonawych śladów po cierniowej koronie sączyły się strumyczki krwi.

Dzieci rzuciły się z płaczem, ze szlochaniem i okrzykami ku swemu Ojcu. Jezus zszedł z trudem ze stopni kościoła, a potem potknął się, ale nie dopuściły do tego, aby dotknął ziemi. Przyjęły na swoje ręce jego zmasakrowane ciało. Dwaj bracia, synowie masarza – Pierre i Louis – chwycili go jako pierwsi i razem z innymi ponieśli dalej przez tłum. Mały Gerard – syn kapitana straży – całował jego rany wespół z Paulą. Colette przytrzymywała znużone stopy Pana.

Oczy Jezusa zamknęły się, a na jego twarzy pojawiła się bladość.

Dzieci niosły go dalej i dalej. Poprzez las rozświetlony smugami księżycowego światła, wokół których wirowały świetliki. Poprzez łąkę, na której jesienne kwiaty stuliły płatki do snu. Doszły tak na sam brzeg Aude, pokryty trzciną i miękkimi trawami. Tu złożyły ciało Jezusa, obmyły mu rany, całowały stopy i cały czas modliły się do Boga za jego zdrowie.

I Bóg wysłuchał ich, bo w końcu gwiazdy zbladły, a ponad postrzępionymi górskimi szczytami poczęło wschodzić słońce. I wtedy dzieci pokryły ciało Chrystusa girlandami kwiatów, przeniosły je na nosze z gałęzi i leśnych pnączy i wyruszyły do miasta.

Villon spał.

Daleko, pod sklepieniem klasztornego kościoła, łopotały czarne skrzydła kruków. Ptaki obsiadły ciało Gillesa de Sille i sprawnie wyłuskiwały je ze zbroi, rozkuwały dziobami nity, rozrywały sprzączki i rzemienie, aby oddać diabłu to, co zawsze należało do niego…