Выбрать главу
* * *

Villon spojrzał w głąb mrocznej studni. Na jej końcu nie widział już żółtego poblasku płomienia. Kilkakrotnie opuszczał kubeł z wiadomością na woskowej tablicy. Nie dostał żadnej odpowiedzi.

– Bracie Arnaldzie – wyszeptał w otchłań. – Odezwijcie się…

Nikt mu nie odpowiedział.

Kamieniarze wcisnęli w otwór ostatni cios obłożony grubo zaprawą.

Zamurowali na głucho celę.

I jej tajemnicę.

* * *

– Marion Beauvais. Za kacerstwo, apostazję, tudzież uprawianie czarostwa i sodomii, czego przykładem było paradowanie w męskim stroju, będziesz żywcem spalona na wolnym ogniu, a prochy twe zostaną rozrzucone na cztery strony świata!

Inkwizytor usiadł.

– Czy masz coś do powiedzenia, moja córko? Czy wypierasz się diabła i sług jego? Czy odżegnujesz się od katarskiej herezji?

Odpowiedź była łatwa do przewidzenia.

* * *

Katedra Świętego Nazaira była pełna ludzi. Stateczni patrycjusze zasiadali w ławach, a pospólstwo tłoczyło się pod ścianami.

– Módlmy się, bracia i siostry! Módlmy się o Boże błogosławieństwo dla inkwizytora Ojca Świętego, jego wielebności Nicholasa Jacquiera, oraz dla szacownego pana Françoisa Villona, którzy obdarzeni Łaską Pańską uwolnili nasze miasto od straszliwej Bestii!

Ludzie padali na kolana. Płakali. Nie płakał tylko sam wielebny Jacquier. Z lekkim uśmiechem wpatrywał się w przeznaczone dla poety puste miejsce na ławie.

* * *

– Gdzie niby to złoto ukrywa? W skrzyni w piwnicy? – zapytał Villon dwóch oberwanych łotrów siedzących przy nim przy zalanym winem stole w plugawej karczmie Pod Saracenem na Dolnym Mieście. – Nie łżecie?

– Wejście jest od ogrodu, przez klapę. A wcześniej trza przejść przez mur. Nie jest wysoki. Wszystkośmy widzieli. Na jego szczycie ja stanę na lipie…

Villon jednym haustem wychylił kubek podłego i kwaśnego wińska.

– Do stu piorunów, jeśli nie łżecie, to wchodzę w to! – rzekł. – Trzysta złotych skudów nie chodzi piechotą.

– Kiedy ruszamy?

– Jak tylko się ściemni, kumotrzy! Do roboty! Złoto czeka.

Ladacznica siedząca na kolanach łotra roześmiała się wesoło. Villon stawiał jej od dwóch dni. Na razie wprawdzie oddawała mu swe wdzięki za darmo, obiecał jednak, iż w zamian opisze ją w poemacie.

– Na wino i chleb, bracia – rzekł, uśmiechając się, poeta. – I za nasze szczęście.

– Za szczęście.

Wszyscy zgodnie stuknęli się kubkami.

Daleko w katedrze biły dzwony.

Tak daleko do nieba

W mroku przemykały dwie postacie, oświetlając drogę czerwoną latarnią. Rubinowy poblask wydobywał z ciemności zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i płaskorzeźbami zdawały się poruszać, jakby życie wstępowało w kamień pod wpływem purpurowej poświaty. Wygasłe, pomarszczone twarze ściągały wargi, ukazując kły. Wężowe smoki i nagrobne bazyliszki wiły się na kamiennych obramowaniach płyt, chcąc odstraszyć śmiałków, którzy naruszali spokój umarłych. Lecz gdy krąg światła przesuwał się poza tablice, wrażenie utajonego życia mijało. Pozostawały czarne prostopadłościany w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawały się w tej poświacie bezbronne i skarlałe.

Rabustel kroczył przodem, utykając na lewą nogę. Dla niego to nie była pierwszyzna. Jednak Lionel czuł chłód chwytający za gardło, gdy tak przemykał pomiędzy mogiłami. Bał się. Był karłem, miał krzywe, krótkie nogi, więc aby nadążyć za towarzyszem, niemal biegł, skakał i kołysał się. W dodatku przyginał go do ziemi ciężar zawiniętych w płachtę narzędzi.

Rabustel zatrzymał się nagle, karzeł niemal wpadł na niego. Przewodnik nasłuchiwał chwilę, a potem niby skradający się ryś, zdecydowanie i miękko zarazem, skręcił w prawo. Z ciemności wyłonił się niewyraźny kształt nagrobka. Małą mogiłę usypano niedawno, świeżą ziemię grobu pokrywał szron.

– Jest – szepnął Rabustel. – Mały, szykuj łopaty!

Karzeł rzucił płachtę na ziemię, chwycił róg materiału i szarpnął, wywalając zawartość na trawę. Oskardy zalśniły w świetle księżyca. Rabustel rozłożył płachtę tuż obok.

– Doktor Agryppa będzie piłował kości, ile tylko dusza zapragnie – powiedział cicho. – I to młódki. Rarytas…

– Długo tu leży? – spytał Lionel. – A niech to jasny szlag! Dawno się nie czułem jak dzisiaj.

– Dobra, doby warny twardziela – mruknął Rabustel w żargonie miejskich hien cmentarnych. – Bierz tam, od głowy.

Gdy Rabustel wbił łopatę w grób, Lionel z przestrachem się rozejrzał. Odgłos rozszedł się echem po wszystkich podziemnych kryptach i katakumbach nekropolii. Na Rabustelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Pracował, dysząc ciężko. Spieszył się; ziemię z grobu wyrzucał na płachtę materiału. Nie powinni zostawiać po sobie żadnych śladów.

Kopali długo. Lionel nie czuł już potu ściekającego spod nasuniętego na oczy kaptura. Wpatrywał się w ziemię, czekając na chwilę, w której usłyszy łomot żelaza o drewniane wieko trumny. Wręcz modlił się, aby nastąpiło to jak najszybciej. Ale gdy łopata Rabustela w końcu uderzyła o coś, co odpowiedziało słabym stukotem, po plecach przebiegł mu dreszcz przerażenia. Cmentarz wokół był tak ponury. Milczące oszronione drzewa i groby przyglądały im się ze wszystkich stron. Ich cienie, przeplatane pasmami księżycowego światła, szatkowały teren na szeregi czarnych i szarych plam.

Rabustel odgarnął łopatą wilgotną ziemię z dwóch pierścieni zamocowanych na bokach trumny. Wziął grubą konopną linę i przełożył przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i chwycili końce sznura. Coś zatrzeszczało cicho, gdy poruszyli skrzynię. Była cięższa i bardziej masywna, niż się spodziewali. Minęła długa chwila, nim spoczęła na stercie piasku. Dębowa, solidna trumna z mosiężnymi okuciami w kształcie gryfów i orłów wyglądała złowieszczo. Lionel rozejrzał się niespokojnie. Wydało mu się, że krzaki przy ścieżce, którą przyszli, nie stoją tak, jak powinny. Jak stały za dnia. Albo zbliżyły się do siebie, albo było ich więcej.

– Rabustel! – wykrztusił. – Co my… Co my robimy?

– Przestań ględzić. Chędożyłeś już poprzednich twardzieli! Dobędziemy i tego.

– Tej – szepnął Lionel. – Młodo skończyła.

– Patrycjuszka, psia jej mać! – Rabustel wbił łom w szczelinę między wiekiem a podstawą trumny. – Chyba sama się wykończyła czy jak.

Karzeł przygryzł wargi i przeżegnał się. Dostrzegł, że i po wysuszonej, pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Rabustela spływają grube krople potu. Rabuś schylił się, jego wielka, pozbawiona włosów i brwi głowa wychyliła się z kaptura. Z całej siły podważył łomem wieko. Rozległ się cichy trzask pękającego drewna. Lionel poczuł dreszcze.

Wbił spojrzenie w wieko, czekając na to, co miało się spodeń wyłonić.

Rabustel odrzucił w bok pokrywę.

Nic się nie stało. Zmarła leżała cicho, spokojnie, z twarzą okrytą białym welonem i jasnymi włosami rozrzuconymi wokół głowy. Przez prześwitującą tkaninę Lionel widział śmiertelną bladość jej lica. Ręce miała skrzyżowane na piersiach… Te piersi – wyobrażał je sobie, choć nigdy ich nie oglądał – powinny być duże, pełne kobiecego powabu, pod tkaniną musiały kryć ciemne sutki, wznoszące się stromo nad płaskim brzuchem i smukłą talią… Lionel patrzył uważnie. Zwykle pragnął kobiet wydobywanych z trumien. Wiedział dobrze, że ze swoim pokracznym ciałem nie ma co marzyć nawet o najgorszych z miejskich dziwek, więc zamiast żywych miał zmarłe. Były lepsze. Mógł robić z nimi to, co chciał. Ale ta… Z nią było inaczej. Często razem z Rabustelem gwałcili martwe ciała, lecz teraz nie czuł pożądania.