Выбрать главу

– Nie chce mi się wierzyć. Umrzyki nie stają w płomieniach. Może trafiliście na upiora?

– To nie mógł być upiór – upierał się Lionel. – To coś innego.

– Ale co? Martwa dziewka zaczyna się palić ni stąd, ni zowąd?

– Villon, to nie były zwykłe płomienie. Ja nie widziałem ziemskiego ognia. Villon, myślże rozumniej. Przecie nie zwariowałem.

Łotr w podartej robe milczał. Karzeł wpatrywał się weń z mocą, trudno było nie uwierzyć w jego słowa.

– Wiesz co, idź się napij – mruknął do Lionela. – I nie myśl o tym.

– Ona go spaliła. Villon, poradź coś. Przecie lubisz zagadki.

– Poszedł won!… Loup!

– Jestem.

– Wypytaj, kto leżał w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty myślisz?

– Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widziałem.

– Tym lepiej. Idź z nim. – Wskazał izbę ruchem głowy. – Spotkamy się wieczorem.

– A ty?

– Ja jeszcze gdzieś zajrzę.

Le Loup ulotnił się. Villon wyszedł z sieni, pchriął niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochylił głowę, przechodząc przez próg. Ogarnął jednym spojrzeniem izbę oświetloną wątłym światłem kaganka i siedzącą na rozgrzebanym łożu kobietę. Była jeszcze młoda, nawet ładna. Miała regularne rysy, długie, jasne włosy i wciąż niewinne spojrzenie. Niezła dziewka – przemknęło mu przez głowę. Naprawdę mogła zrobić karierę jako ulicznica.

– Zbieraj się.

W milczeniu zakryła nagie piersi koszulą. Villon zauważył w jej oczach łzy.

– Co jest, Margot?!

– Dlaczego? – spytała cicho. – Dlaczego ty mi kazałeś z Matjaszem…

– Zamknij gębę, głupia dziwko – mruknął zezłoszczony. – Muszę wyjść. Zobaczymy się wieczorem.

– Dokąd idziesz? Nie chcę, żebyś mnie tak zostawiał.

Villon poczuł narastającą złość. Wszystko było tego wieczoru nie tak. Chwycił dziewczynę za jasne włosy i uderzył w twarz. Jęknęła, wyrwała się, przycisnęła głowę do ściany.

– Masz mnie słuchać, głupia – wycedził przez zęby. – A jak do wieczora nie zobaczę paru dukatów, tak obiję ci śliczną twarzyczkę, że będziesz straszyć staruchów w bramach.

– Villon – jęknęła cicho. – François, ja… – Chciała się zerwać z legowiska ku niemu, lecz odepchnął ją mocno i ruszył do wyjścia.

– Masz się przespać z Montignym! – rzucił przez ramię. – Da ci za to dwa skudy.

– Villon! Villon! – krzyknęła, ale już jej nie słyszał. Wyszedł z izby, skinął głową Loupowi, a potem ruszył do drzwi. Na progu zaśpiewał znowu:

Gdy w łoże wróci moja kurwa bez szeląga,

Z wściekłości zbiera mnie szaleństwo czyste,

Chwytam za kiecki, sam chwytam się drąga,

Wołam, że przechlam jej szmaty do nitki.

Aż ona na to – ha, ścierwo sobacze!

Krzyczy, przeklina, pod boki się bierze,

Że mi tknąć nie da. Wówczas siniec brzydki

Na gębę pięścią sumiennie jej znaczę,

W burdelu, kędy mamy zacne łoże!

* * *

Gdy Villon wychodził z szynku, był świt, obwieszczany turkotem ciężkich, wyładowanych towarami wozów zmierzających na targ. Rozpoczynany hałasem otwieranych przegniłych okiennic i dębowych wrót. Na wąskie, cuchnące błotem i łajnem ulice Rienn wylegał obdarty, wygłodzony, hałaśliwy i swarliwy tłum. Przekupnie i kupujący, tragarze i robotnicy, sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy chłopi. Miejskie kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, strażnicy i stajenni, poganiacze mułów, głodni kupcy, żebracy i szelmy, złodzieje i paserzy… Potężny kołowrót rozpoczynał nowy, kolejny obrót, jak było od niepamiętnych lat. Po dziesiątkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta, wypluwał z siebie zniszczone, złachmanione istnienia – żebraków, kaleki, zgrzybiałych starców żyjących na łasce synów i córek. Takich jak ci, którzy siedzieli pod ścianami domów, wyciągając rękę po wsparcie. Złodziei i morderców. I małe dzieci, które dorastały i włączały się w to wszystko od nowa.

Choć w górze chłodny jesienny wiatr pędził kłęby chmur, w wąskiej ulicy pomiędzy dwiema ścianami domostw, w przesmyku wyznaczonym linią stromych, opatrzonych sterczynami dachów, panowała duchota. Villon szedł szybko poprzez tłum. W ostatniej chwili uskoczył przed rozpędzonym wozem i uniknął świszczącego rzemienia, jakim zamachnął się woźnica. Nastąpił na nogę starej jędzy dźwigającej zatłuszczony tobołek, odskoczył przed jej zakrzywionymi pazurami. Z lubością wsłuchał się w potok przekleństw dobywający się z ust staruchy. Był u siebie, był w mieście tchnącym wonią rozkładających się murów i zbutwiałego drewna, smrodem odchodów i gnijących w nich ludzkich wraków. Czasami aż podskakiwał, ciesząc się ze wszystkiego. Z tego, że żył, czuł i widział. Przyglądał się tłumom. Z pozoru wydawałoby się, że to miasto – toczone przez zgniliznę zbiorowisko domów z kamienia i drewna, cuchnący labirynt ulic, na których królowały zbrodnia i bezprawie, smród ścieków i odór niemytych ciał – zabijało ludzi, zanim doczekają młodzieńczego wieku. A jednak ulice ciągle były zatłoczone. Cuchnące, przeżarte zgnilizną łono Rienn rodziło coraz to nowe człowiecze zastępy.

Wesołe to było miasto. Ot, kilka kroków dalej Villon zobaczył obszczaną bramę chylącej się ku ziemi kamienicy z pruskiego muru, przy niej zaś przekupnia – dużego, rosłego, o czerwonej gębie, w futrzanej czapie na głowie. Idący z przeciwka tuż pod murem bosy, mało rozgarnięty widać chłopak nie dostrzegł jego drewnianego straganu. Pewnie był pierwszy raz w Rienn, bo z otwartymi ustami wpatrywał się w fasady miejskich domostw. Potknął się, a potem zaczepił kolanem o deskę przekupnia. Drewniana konstrukcja rozpadła się, a główki kapusty i zwiędłe brukwie posypały się w błoto. W okamgnieniu podeptali je przechodnie. Sprzedający nawet nie krzyknął. Bez słowa chwycił wyrostka za gardło, a potem pchnął pod ścianę, zamachnął się i uderzył pięścią w twarz. Bił długo, do krwi, nie zwracając uwagi na wycie i krzyki. Villon roześmiał się.

– Na wieżę z hultajem! – zakrzyknął kpiąco. – Wsiok przyjechał, nie wie, jak się chodzi po mieście!

Nieco dalej, przy jednym z zakończonych ostrołukowo portalów w podsieniu murowanej, sypiącej się ze starości kamienicy, jazgotały trzy stare babiny, zgarbione pod ciężarem trzymanych na plecach tobołów.

– Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co robiom. Jakie to rzeczy się w śmieciach znajduje – mówiła pierwsza, zgięta jak pogrzebacz.

– I jak brudzom. Wstydu wcale nie majom – dodała druga.

– Ta Larysa to dziwka. Zeszłej niedzieli dwóch gachów miała – wtrąciła trzecia, przygłupia, z oczyma wielkimi jak spodki. – I to naraz. To jak oni jej robili? Przez zadek?

– Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! – zawołał wesoło Villon. – Ile śmieci każda zeżre, zanim pęknie?

– Co to? Kto to? – zapytała ta ostatnia, rozglądając się głupawo.

– To hultaj – syknęła jadowicie druga i wskazała kosturem Villona. – Ty szelmo, ty złodziejski wyrodku! Obrażasz uczciwych ludzi.

– Ciszej, ciszej, stara ruro! – zakrzyknął wesoło. – Jeszcze twój starszy usłyszy i znowu będziesz liczyć żebra na schodach!

– To jest Villon! – warknęła ta najbardziej przygarbiona. – Ty szelmo! Ty łobuzie! Zobaczysz, przyjdę, jak cię będą wieszali na rynku!

– To nie tak prędko, stara! Prędzej ktoś ci zrobi bękarta na śmietniku!

– To już szczyt! Gdzie straż?! Żeby taki szelma obrażał spokojnych ludzi! – wykrzyknęła w furii.