– …Aby przekazać ludziom wiedzę z tych ksiąg – dokończył Justin.
– Tutaj, być może, znajdziemy odpowiedź na twoje pytanie – uzupełnił Wawrzyniec.
Villon podszedł do najbliższego regału i wyciągnął kilka tomów. To były pięknie iluminowane manuskrypty, przeplatane floraturami i bordiurami, a czasem także droleriami. Foliały poustawiano obok siebie przypadkowo. Obok „Powieści o Róży” i drugiej księgi „Poetyki” Arystotelesa odnalazł niemiecki „Kodeks Manesse”. Dalej stały: „Troilus i Kressyda” Geoffreya Chaucera, a potem rzecz, od której ścierpła mu skóra, a mianowicie „Ars Gramatica” Donatusa Aeliusa. Ta księga kojarzyła mu się z rózgą mistrza Wilhelma, za pomocą której dobrotliwy mentor wbijał mu kiedyś do głowy prawidła łacińskiej gramatyki. Dalej leżały „De senectute” i „De amicitia” Cycerona, a potem zniszczony „Dialog o cudach” Cezariusza z Heisterbach. Nad kolejną księgą Villon zamarł. Wolumin był dziełem Honoriusza z Teb, to jest „Księgą zaprzysiężenia”. François słyszał kiedyś, że na świecie zachowały się tylko trzy kopie tego dzieła. Zastanawiał się, czy trzyma w ręku jedną z nich, czy też mistrz Wawrzyniec zrobił jednak czwarty odpis. Obok stały „Niesprawiedliwe wojny Krzyżaków” imć pana Piotra Włodkowica z Krakowa, traktat napisany tak sprawnie, iż starczyło, że Villon przeczytał dwie linijki, a już nie lubił sukinsynów Teutonów. A potem poeta znalazł „Opowieść o Fauvelu”, romans, którego bohaterem był tytułowy Fauvel, a jego imię składało się z liter i początków słów: Flatterie – pochlebstwo, Avarice – skąpstwo, Vilenie – grubiaństwo, Varieté – zmienność, Envie – zawiść, Lâchete – tchórzostwo.
Labirynt ksiąg pochłonął Villona bez reszty. Oddalił się od drukarzy, zaglądając na coraz nowe półki. Nagle zamarł. Stał przed regałem znajdującym się pod ścianą, a jego złodziejski nos od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Półki ustępowały pod naciskiem jego ręki. Gdy naparł ramieniem na księgi, konstrukcja zaskrzypiała i obróciła się w zawiasach. Za regałem był korytarzyk, ściana i kamienna półka.
Na gipsowym blacie leżała księga. Była mała, niepozorna, oprawiona w zniszczoną zieloną skórę. Dlaczego zamknięto ją tutaj? Czyżby była aż tyle warta?
Chciwie porwał wolumin. Wewnątrz zobaczył jakieś wykresy, rysunki, przekroje opatrzone komentarzami. Ale coś jeszcze przykuło uwagę złodziejaszka. Do grzbietu księgi przymocowany był krótki łańcuch. Jego ostatnie ogniwo zostało przecięte i rozgięte… To był znak. Jasny i prosty znak złodziejskiego cechu. Księga musiała być kiedyś przykuta do ściany albo stołu. A skoro łańcuch przecięto, znaczyło to, że dzieło po prostu ukradziono…
Ciężka ręka spoczęła na ramieniu poety. Odwrócił się. Za nim stali drukarze.
– Twój złodziejski temperament… – zaczął Wawrzyniec.
– …Zawsze wpędzi cię w kłopoty – zakończył Justin i wyrwał książkę łotrowi z ręki.
Niemal siłą wyciągnęli poetę ze skrytki. Wawrzyniec przesunął regał, zasłaniając przejście. A Justin podprowadził łotra do stolika, na którym leżała wielka księga oprawiona w cielęcą skórę. Wewnątrz, na pergaminowych stronicach, wiły się jak węże długie, pokrętne linie arabskiego pisma.
– To Dżabir, Saracen… – zaczął.
– …Ale i świetny alchemik, medyk, odkrywca, kochaneńku – dokończył Wawrzyniec.
– Tu jest opis doświadczenia. – Justin wskazał rysunek, na którym było widać człowieka pociętego na dzwonka. – Dżabir pisze, że gdy do ciała zmarłego przyłożyć gorący metal albo nawet gorący kompres…
– …to na jego ciele pojawi się plama – dokończył Wawrzyniec. – A to dlatego, że za życia ciepło napływające do ciała przejmuje krew.
– A gdy jej krążenie ustaje, natychmiast w miejscu, do którego dotyka coś rozgrzanego, powstaje znamię – Justin czytał, patrząc przez ramię brata.
– A zatem sine i czarne twarze ludzi zabitych przez mordercę – rzekł Wawrzyniec – nie są rezultatem trucizny, ale… działaniem ognia, a może ciepła zaraz po śmierci.
François skulił się jak żak przyłapany przez rektora pierwszy raz w zamtuzie.
– Blizny od gorąca? To co, diabeł im napluł w twarze siarką? A sprawdzaliście trucizny?
– Przejrzeliśmy bezbożny „Picatrix” i nawet „Śmierć duszy” – mruknął Wawrzyniec.
– W żadnej z tych ksiąg nie ma wzmianki o truciźnie, która powodowałaby taki skutek – zakończył za niego Justin.
– A więc to diabeł zabija ludzi – zdecydował Villon. – No bo po co człowiek miałby opalać ogniem twarze zmarłych?
Syknął i skulił się. Wosk z roztopionej świecy pociekł mu na palce. Wawrzyniec Lefet spojrzał na skapujące krople zastygające na kamiennej posadzce.
– To nie musi być ogień, poeto.
– Rozwiązanie może być inne – uzupełnił Justin.
– A teraz dawaj „Testament”, łotrze! – zażądał Wawrzyniec.
Villon pokiwał głową, sięgnął do sakiewki i wydobył postrzępiony zwój kartek zapisanych niewyraźnym pismem, upstrzonych plamami wina, wosku, zatłuszczonych od łoju i… strach powiedzieć od czego jeszcze.
– Co z tym zrobicie?
– Wydrukujemy w pięćdziesięciu egzemplarzach. Już wkrótce nastanie koniec ciemnoty i zacofania – mruknął Wawrzyniec. – Czas, aby człowiek stał się nowy i odrodzony, aby nie rządziło nim zło i kurewstwo, ale wielka idea, kochaneńku. Dzięki nam wszystkie idee i myśli znajdą się na papierze. Każdy będzie miał dostęp do wiedzy! Zburzymy katedrę ciemnoty.
– A wam, panie poeto – dodał Justin – prorokuję sławę, choć może dopiero po latach.
– A ja się boję – rzekł François – że jesteście fałszywym prorokiem.
Paryska miłość
Valacquet śmierdział jak stary cap. Nawet gorzej! Cuchnął jak zatęchła beczka ze zgniłą rzepą zebraną za Filipa Pięknego. Colette obracała głowę, aby uniknąć jego pocałunków, szeroko rozwierała nogi, gdy przyciskał ją do zmurszałego płotu i wchodził mocno, brutalnie. Wszak zapłacił z góry za tę przyjemność.
– Zobacz, jak to jest z prawdziwym mężczyzną – wydyszał jej do ucha przez rzadkie, popsute zęby.
Odwróciła głowę i przycisnęła policzek do płotu. Noc była gorąca i parna, chmury przesłoniły księżyc. Zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć. Jej spojrzenie padło na przeciwległą stronę ulicy Honoriusza, na zaułek pomiędzy dwiema kamienicami. Spostrzegła niską postać w płaszczu i kapturze, która szła wolnym, kołyszącym się krokiem. Nieznajomy przekroczył rynsztok i potem zniknął w wąskiej uliczce.
Morderca w czerni… Diabeł z Maubert! Samotny zabójca przemierzający paryskie zaułki. Zaraz… Czy to nie jego szukał Villon?
Valacquet skończył, sapnął tryumfalnie, podciągnął rajtuzy. Zawiązał klapkę na sznureczki. A potem wymierzył dziewczynie policzek. Colette krzyknęła.
– Masz na pamiątkę, ladacznico! – syknął. Odwrócił się i ruszył do szynku. Po drodze wysmarkał się przez dwa palce. Trafił do kałuży, w której pływały śmieci, dwa zdechłe szczury i resztki końskiego łajna.
Colette przycisnęła złotego skuda do piekącego policzka. Patrzyła tam, gdzie zniknął nieznajomy.
Rozejrzała się dokoła – było prawie pusto. Z gospody dolatywały śmiechy. Umorusane niewidome dziecko nuciło smętną rymowankę:
Nieśli ze sobą dwie trumny,
W nich osoby nader chętne,
By Diabłu z Maubert śpiewać piosenkę…
Pobiegła za samotnym mężczyzną. Weszła do zaułka, pomiędzy ścianę kamienicy i kamienny mur ogrodu. Zapadła się w czymś grząskim, miękkim, zaklęła, ale szła dalej, trzymając się wilgotnych kamieni.