Выбрать главу

Villon wyjrzał zza kamiennej płyty. Ponad dachami domów widział poszczerbione wieżyce Wysokiego Zamku. Przesłaniały pół horyzontu, straszyły czarnymi otworami ostrołukowych strzelnic. Zamek – osłaniający jedyną drogę do miasta pomiędzy zakolami rzeki Aare – od dawna leżał w ruinie. Jego wymarłe, pozbawione dachów budowle stały się siedliskiem żebraków i włóczęgów. Bajlif Rienn rezydował w Zamku Niskim, położonym u stóp skalistego występu dźwigającego Wysoki, a książę Confarrearo – Henryk Czarny, miał swój zamek daleko stąd, na południu. Tak… Wszystko w tym mieście powoli obracało się w gruzy. Nie budowano już wielkich domów i zamków, a miejsce kamienic z dnia na dzień zajmowały śmierdzące lepianki.

Szybko odnalazł grób rozkopany przez Lionela i Rabustela. Nikt tu nie przyszedł od ostatniej nocy. Nikt nie zakopał ziejącej w ziemi jamy, z której wydobyto trumnę. W trawie leżały jeszcze oskardy rabusiów.

Villon zajrzał do grobu. Nigdzie nie było trumny. Schylił się niżej nad rozgrzebaną mogiłą i zamarł. Na piasku dostrzegł trochę nadpalonych drzazg, kilka poczerniałych kawałków drewna. Spojrzał dokoła. Przekrzywiona tablica nagrobna na sąsiedniej mogile była okropnie okopcona. Po drugiej stronie dołu dostrzegł dużą plamę popiołu. Ostrożnie dotknął go dłonią – szary proch przywarł do palców. W gęstym pyle dostrzegł kilka poczerniałych kawałków kości, jakiś nadtopiony guzik… A więc tyle pozostało z Rabustela. Spalił się na popiół. Lionel nie łgał. Szatańska moc zmarłej spopieliła także trumnę.

Czuł narastający zawrót głowy. Oparł się o pobliską płytę nagrobną. O co tu chodziło? Trup stający w płomieniach po otwarciu trumny? Może to pułapka? Ale kto zastawiałby taką paść w grobie dziewki pogrzebanej na zapuszczonym cmentarzu? Może wszystko jest bardziej skomplikowane, niż przypuszczał? Nie wiedział, kim była zmarła. Lionel wspominał o patrycjuszce. Szlachetnie urodzona na takim cmentarzu? I co się stało z ciałem? Czy też się zmieniło w popiół? A może zmarła była upiorem?

Wolnym krokiem obszedł grób dokoła. Nie znalazł śladów stóp, lecz nagle wśród zdeptanych, uschniętych chwastów dostrzegł pióro. Duże, twarde i mocne. Porażające nieskazitelnie czystą bielą. Na pewno nie należało do żadnego ze znanych Villonowi ptaków. Podniósł pióro i patrzył na nie oszołomiony. Skąd i dlaczego się tu wzięło?

Wzniósł wzrok ku słońcu. Spaliło nienawykłe do światła źrenice, wbiło się w głąb czaszki tysiącami kłujących promieni. Pogroził pięścią niebu, a potem skulił się, nasunął kaptur na głowę. Musi rozwikłać jeszcze niejedną tajemnicę związaną z tym grobem. Dowiedzieć się, co tu się stało i skąd wzięło się pióro – klucz do podniebnych przestrzeni. Ten ptasi znak chmur, obłoków i niebieskich otchłani, którymi tak gardził, bo były nieosiągalne dla ludzi, doprowadzał go do szału.

* * *

…Leciał ku słońcu. Podniebne przestrzenie, które oglądał kiedyś z ziemi, oszałamiały bezmiarem. Były ogromne, puste, ale niesamowicie majestatyczne, pełne wiatru, światła i chmur. Faramond mknął ku nim. Leciał wyzwolony, pełen życia i radości. Powierzchnia gruntu w dole wydawała się szara i smutna, spowita mgłami, oparami, plamami brązu. Był chłodny jesienny świt. Szron na źdźbłach traw, z drzew opadały żółte liście. Wszystko wyglądało na skarlałe, zamarzłe i pokurczone.

W górze było inaczej. Słońce wzeszło ponad linię horyzontu, świeciło Faramondowi wprost w oczy. Napawał się złocistym blaskiem, mknął niesiony przez podniebne wiry, kąpał się w czystym błękicie spod chmur. Obłoki lśniące bielą, której nie skalała stopa śmierdzącego żebraka z Rienn, kusiły go lodowymi blankami, wabiły świeżością i nadzieją na odpoczynek. Uległ im, zmienił tor lotu i pomknął w tamtą stronę, prześcigając w pędzie wiatr. Faramond czuł, że jest czysty. Że nie ma w nim nic ze zła, którego doświadczał dawno temu, żyjąc w Rienn. Wyzwolił się z cielesnej powłoki, wyzwolił się z ohydnego, duszącego zewłoku larwy, aby pomknąć ku podniebnym otchłaniom.

Wpadł w chmury niby we śnie. Pozwolił, by delikatne, wiotkie przędze mgły owinęły jego ciało, a potem odbił się od nich, spoczął na obłoku, przekoziołkował wśród mlecznych kłębów. Wreszcie osiadł, poderwał się do lotu, aby znowu opaść na chmurę. Był szczęśliwy, wolny niczym dziecko, jak nigdy w życiu. Każdą cząsteczką ciała czuł swobodę, jakby przemiana, której podlegał, zdjęła z jego ramion przytłaczające brzemię wszystkich lat życia.

Wzbił się wyżej, ponad linię obłoków, trzymając w dłoniach czystą kulę błękitu, dotarł do słonecznych, spokojnych przestrzeni ponad morzem kłębiących się cumulusów. Nie patrzył już na płaską i daleką ziemię. Pędził wciąż w górę, chcąc się dowiedzieć, co było tam, na bezkresnych przestrzeniach, na ogromnych polach nieboskłonu. Pędził ku słońcu, napawał się jego złocistym blaskiem. Potem poczuł, że otwarły się przed nim wrota. Wyczuł raczej, niż zobaczył, obecność kogoś bliskiego, kto czekał nań tutaj, w miejscu nieskalanym żądzą ani złośliwością. Wyciągnął ręce do tego kogoś, gdy nagle nieboskłon zwalił mu się na głowę. Wszystko rozpadło się z brzękiem na tysiące maleńkich okruchów nieba.

Faramond otworzył opuchnięte powieki. Przez wybite okno wpadał do komnaty świszczący, zimny podmuch. Zasłony przy łożu łopotały głośno. Dostrzegł leżący na podłodze kamień – ktoś wybił szybę, kiedy spał. Zapewne uczynił to jeden z tych złośliwych włóczęgów czy żebraków, którzy nie mieli nic do roboty poza piciem, płodzeniem podobnych sobie kreatur i szkodzeniem drugim. Byli nieszczęśliwymi ludźmi. Faramond próbował im kiedyś pomagać. Tylko że na miejsce jednego, który dostawał jałmużnę, zjawiało się dziesięciu innych.

Wstał i zamknął okiennicę. Nad posępnymi, ostrymi dachami Rienn wstawał powoli zamglony, deszczowy świt. Faramond usiadł przy inkrustowanym złotem sekretarzyku. Świeca, którą postawił wieczorem przy papierach, nadal się paliła. Powoli odsunął szufladę. Ozdobny puginał niemal sam wsunął mu się w ręce. Czas upływał. Faramond wiedział dobrze, że do nowiu było jeszcze tylko kilka dni. Musiał je przetrwać. A może mógł spróbować już teraz?

Ostrożnie rozchylił koszulę na piersi. Przytknął ostrze do ciała, poczuł chłód i ból na sercu. Chciał nacisnąć mocniej, ale ręka była śliska od potu. Nie mógł, nie mógł pchnąć się tym sztyletem. Wszystko w nim zdrętwiało. Do wyzwolenia był tylko jeden krok, jednakże nie mógł się zdecydować, by opuścić świat. Po prostu przeskok od życia do wieczności zdawał się tak ogromny, że przerastał jego siły.

– Ty tchórzu! – wyszeptał. – Nawet skończyć ze sobą nie potrafisz!

* * *

Dom, przed którym zatrzymał się Villon, nie należał do najbogatszych w Rienn. Zresztą, czy do bogatego domostwa wpuszczono by takiego rzezimieszka, złodzieja i szelmę? Zamiast przed pałacem lub wygodną kupiecką kamienicą znajdował się przed brudną ruderą.

Był wieczór – uliczka ciemna, słabo oświetlona. Tylko przez szczeliny w niedomkniętych okiennicach przedostawały się wątłe smużki blasku. Brama śmierdziała moczem i pomyjami. Villon obojętnie wyminął pijanego włóczęgę trzymającego się występu ściany. Gdy wchodził po trzeszczących schodach, usłyszał piski spłoszonych szczurów. Nie bał się. Były dziećmi nocy jak on.

Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami na piętrze i zastukał. Po chwili w mieszkaniu rozległy się ciche kroki. Potem szczęknął rygiel i drzwi otwarły się, przepuszczając na korytarz smugę żółtego blasku. Villon uśmiechnął się do stojącej w wejściu staruchy.