Выбрать главу

W mroku orientował się doskonale, z kocią zwinnością omijał ogromne regały, półki, zwalone niedbale stosy ksiąg oraz luźnych kart. Uśmiechał się mimowolnie, wchłaniając nozdrzami zapach wilgoci i kurzu. Gigantyczne, uginające się pod przemożnym ciężarem, sięgające stropu półki już go nie przerażały. Cała ich mądrość rozsypywała się przecież w proch i pył. Nikt nie potrzebował ksiąg. Villon potrafił kiedyś przesiadywać nad nimi przez długie godziny. Skrzywił się na wspomnienie dawnych czasów. Dziesięćkroć więcej nauczył się, gdy został złodziejem.

Ale przecież nie tego, czego potrzebował teraz. Ostrożnie odgarnął wilgotne pajęczyny. Dotarł chyba na miejsce. Na półkach wokół stały same czarnoksięskie i alchemiczne traktaty. Wiedza tu zgromadzona była przytłaczająca. Lecz on szukał tylko jednej jedynej małej książki. Klucza do tajemnicy.

Zdało mu się, że usłyszał jakiś szmer. Zamarł. Rozejrzał się niespokojnie. Cisza. Wydobył więc z kieszeni ogarek świecy i zapalił. Przeszedł wzdłuż długiej półki z księgami, odczytując tytuły: „Prawdziwy Ognisty Smok, czyli tajemnica wielka w księgach Salomona zawarta”, „O demonach”, „Magia Czarną zwana albo Tajemnica Tajemnic”, „Grymoar Prawdziwy przez papieża Hadriana uczyniony”, „Wielka Xięga Alberta Magnusa”, „O żywiołakach”. Czytał tytuły jedne po drugich, odgarniając pajęczyny. Ale nie było nigdzie „O demonach powietrznych”. Nie widział tej jednej jedynej księgi. Zdenerwowany zrzucił z półki kilka tomów. Przewalił następne. Ani śladu poszukiwanego dzieła. Poirytowany z niepewności, zżerany ciekawością wertował traktaty, przerzucał leżące luzem pergaminy. Kilka razy słyszał zduszone piski, a pod palcami przemknęły mu małe, puszyste kształty. W bibliotece były szczury, jego sprzymierzeńcy.

Miejsce poczynało działać Villonowi na nerwy. Był zdezorientowany wielkością biblioteki i zgromadzonego księgozbioru. Gdy wszedł na jedną z szaf i spojrzał ponad potężnymi półkami – otworzył się przed nim widok niby na ogromny labirynt, niby na otchłań zapełnioną ciasnymi zaułkami i wąskimi przestrzeniami utworzonymi przez regały. Niemal dostał zawrotu głowy. Zeskoczył, dysząc ciężko. Chciał szukać w dalszej części biblioteki, ale raptem się wstrzymał. Przecież ten traktat wcale nie musiał być oddzielnym woluminem. Przeciwnie – mógł być oprawiony razem z innym czarnoksięskim dziełem.

Chciwie przerzucał ogromne foliały. Wrócił do tych, które już oglądał na początku. Porwał szybko płaski, ciemny tom „O żywiołakach” i otworzył strony tytułowe. Miał! Miał wreszcie to, czego potrzebował! Skórzana oprawa kryła w sobie dwa dzieła: „O żywiołakach” Raimonda Lullusa i „O demonach powietrznych”, to drugie bez autora. Villon otworzył księgę pośrodku na chybił trafił. Przerzucał szybko karty. Najpierw było o magii astralnej, potem o czarownicach, dalej o sylfach – żywiołakach powietrza… A potem… To mogło być to. Osadził świecę w mosiężnym lichtarzu i zagłębił się w lekturze. Rzecz była po łacinie, spisana wiele lat temu.

…jest bowiem wiele istot przeklętymi zwanych, które atoli przez Boga stworzone są, żyją w głębinach nieba największych podle Słońca, w chmurach i na samym niebie. Angelisy owe z ludzi ponoć się biorą, a każden człowiek stać się takowym może. Anno Domini 1291 wielebny biskup Andreas z Rawenny, będąc jako pustelnik w Ziemi Świętej, dziwny lud barbarzyńców znalazł, w którym to ludzie każdy po śmierci własną ręką zadanej czartem powietrznym się staje, a ciało jego spala się w ziemi. Odtąd w niebie mieszka, blużnierstwo Bogu czyniąc. Poniżej tedy podaję i ja, nie inaczej jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formułę magiczną, jako stać się owym monstrum można. A przestrzec chcę wszystkich, że jeno człek szalony na umyśle spróbować może tego, w maleficium owym bowiem najpierw sztylet ofiarny wykonać trzeba, po tym zaś śmierć sobie samemu zadać należy, aby zaś ze zmarłych powstać do życia w niebiesiech…

Zajrzał na następną stronę. Tam znajdowały się już rozważania o locie ptaków. Spojrzał na środek księgi. Jedna ze stron, właśnie owa strona z zaklęciem, ta najważniejsza, była wyrwana – świadczyły o tym strzępy pergaminu i kilka srebrnych nitek pozostałych po usuniętym arkuszu…

– Spodobała się księga?!

Villon odwrócił się. W słabym blasku świecy dostrzegł stojącego na wprost białowłosego starca w spłowiałym kubraku, syczącego z wściekłością.

– Teraz cię przydybałem, złodzieju! Przyszedłeś po tę księgę… Najpierw wyrwałeś z niej stronę, ale to było za mało. Wróciłeś po resztę, złodzieju. Złodzieju! Rozszarpią cię na kole na strzępy!

Villon zauroczony wpatrywał się w starego – musiał być bibliotekarzem albo strażnikiem.

– Kto wyrwał z tego dzieła stronicę? Kto?

– Ty sam, złodzieju!

Starzec skoczył nań, a wtedy Villon upuścił księgę, rzucił się w tył, unikając zakrzywionych pazurów. Staruch wrzasnął powtórnie, a potem znowu skoczył w jego stronę, mierząc dłonią w oczy. Łotr chwycił mosiężny lichtarz z półki. Uderzył! Stary padł twarzą w otwartą księgę. Na pergaminowe stronice spłynęła krew z rozwalonej głowy.

Villon przeskoczył ciało. Szybko, nie zważając na nic, przemknął obok ogromnych bibliotecznych regałów. Wypadł z dusznego labiryntu prosto w chłodną ciemność nocy. Wskoczył na parapet, uchylił okiennicę i chwytając się liny, szybko zsunął się w dół.

* * *

Wysoki Zamek był w ruinie. Faramond błąkał się po zarośniętych chwastami komnatach, pod sklepieniem, które tworzyło wyblakłe jesienne niebo. Potykał się o sterty gruzu i wystające z trawy resztki zbutwiałego drewna. Przemykał zrujnowanymi arkadowymi dziedzińcami i resztkami krużganków. Ogromne, puste mury wznosiły się wokół – zda się, zamykały wszystkie przejścia. Mógł tylko wzlecieć: wypuścić skrzydła i wzbić się w nieboskłon. Zostawić za sobą skarlałą ziemię i ludzi.

Niebawem stanął u stóp najwyższej z wież. Strzelała w niebo – smukła, ale zarazem ogromna. Przekroczył wejście, stanął na samym początku schodów wijących się spiralnie wokół ścian. Wszystkie drewniane podłogi pięter dawno strawiły deszcze i wichry. Wnętrze wieży przypominało studnię bez dna lub też lufę działa wycelowanego w podniebne przestrzenie. Gdy wspinał się po schodach, znienacka ze szczelin w murze zerwało się stado wron i kawek. Ich skrzydła zatrzepotały, wzbudziły echo, zwielokrotnione przez mury. Krakanie zabrzmiało ostro, złowróżbnie. Nie zważał na to. Wspinał się coraz wyżej. Przez ostrołukowe okienka widział już z góry ruiny zamku, a w dole panoramę Rienn, poszarpane kwartały ulic i trupio blade światła miasta… Rękojeść wetkniętego w zanadrze kindżału uwierała go mocno, oddech stał się głębszy.

Co właściwie skłoniło go, aby przyjść tu na dzień przed wszystkim. Miał sen, a śniła mu się ona i ich spotkanie w tym miejscu. Może jednak przyszedł tylko dlatego, że jutro przypadała pełnia – musiał więc zjawić się tutaj i dopełnić ceremonii. Musiał nakreślić pentagram własną krwią, a potem wyszeptać słowa zaklęcia, wbić sobie sztylet w serce i zmienić się. Tylko tyle dzieliło go od wieczności, lecz ciągle się wahał. Jeanne nie miała tylu wątpliwości. Uczyniła to niedługo po tym, gdy znaleźli księgę. Gdy tylko postanowili opuścić ten świat. Zabiła się po Alfrydzie, po Elvirze i Fredericu. Faramond jest ostatni ze wszystkich.

Schody skończyły się i był na szczycie. Małą platformę otaczał mur, pokrywały gruz i resztki zbutwiałych belek. Faramond wstąpił na rumowisko, chwycił się krawędzi muru i wyjrzał. Rienn pod nim niby rozdeptany pająk sięgało czarnymi, prążkowanymi odnóżami ulic daleko poza skalny nawis z ruinami Wysokiego Zamku. Rienn – miasto, do którego ściągały wyrzutki z całej Rzeszy Niemieckiej, z Francji, Niderlandów i księstw włoskich. Niewiele było widać z tej wieży. Szare Alpy poznaczone plamami zielonych lasów i śniegami przesłaniały horyzont. Błękitnawa kopuła nieba wznosiła się nad tym wszystkim – majestatyczna i spokojna. Stojąc na wieży, Faramond czuł się jakby w połowie drogi między ziemią a nieboskłonem. A ogromna otchłań nad jego głową porażała. Bał się.