Выбрать главу

Usłyszał za sobą szum skrzydeł. Wielki cień nakrył go, przesłonił blask słońca. Zamarł, a serce podeszło mu do gardła, pot wystąpił na czoło.

Nie odwracał się. Czekał z bijącym sercem. Wszystko zamarło, cały świat napierał na niego. Czuł, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma, zacznie krzyczeć, a może rzuci się z wieży. Coś stało za nim, coś bliskiego, lecz tak teraz odległego. Poczuł na karku miękki dotyk, delikatny niby ptasi puch. Coś niewyobrażalnie lekkiego, przywodzącego na myśl muśnięcie aksamitnych kobiecych warg, przesunęło mu się po plecach. Odwrócił się wolno, a potem przyklęknął. Widział ją… Rozpoznawał rysy Jeanne. Przemiana dokonała się. Jej ogromne skrzydła lśniły nieskazitelną bielą, wabiły puchem, miękkością; zakończone kopytami nogi dźwigały smukłą talię. Uśmiechnęła się miękko, kładąc palec na wargach, a Faramond przypadł do jej stóp. Objęła go ramionami. Puszyste, złote włosy otuliły go ze wszystkich stron, okryły miękką zasłoną, za którą czaił się sen i zapomnienie. Chciał tak zostać, przytulony do twardego, gorącego ciała. Do czegoś, co było nie z tego świata i nie z tych zmysłów. Co swym pięknem przekraczało wszystkie znane mu pojęcia. Otuliła go skrzydłami, odcięła od świata. A potem nagle odsunęła się z wielką siłą, skoczyła na blanki, rozpostarła skrzydła i poleciała – prosto w błękit. Krzyknął z żalu. Chciał rzucić się za nią, nawet spaść z wieży, ale potknął się o kamień i padł w gruzy. Zerwał się zaraz, wbił oczy w mroczniejący nieboskłon, lecz już nic nie zobaczył. Wszystko dokoła było puste i ciemne. Słońce chowało się za horyzontem. Zapadała noc.

– Wrócę do ciebie! – krzyknął żałośnie. Puścił się pędem w kierunku schodów, skoczył w ciemną czeluść, a potem począł zbiegać w dół.

Minęła chwila. I jeszcze jedna. Poruszył się kawał gruzu w kącie platformy. Przegniła deska pękła z trzaskiem. Zza załomu muru osłoniętego przez leżące luźno kamienie wyszedł Villon. Otrzepał się z pyłu, spojrzał dokoła, a potem splunął przez rzadkie zęby i ostrożnie ruszył za Faramondem.

* * *

Czekali już od rana. Byli tu Villon, Le Loup, trzymający przy pasie dwa sztylety, mały Lionel, jeden ze znajomych Le Loupa, rudobrody podrzynacz mieszków i gardeł, a nawet stary Matjasz, przycupnięty w kącie wjeży z pordzewiałym mieczem. Villon mógłby spędzić tu rok, byle tylko dokonać, co zamierzył. Mógł czekać aż do skutku, byle wydrzeć serce tym, którzy wybrali tak łatwą drogę ucieczki.

Dzień był zimny. Od rana siąpił drobny deszczyk, niebo stało się szare, smutne, mgliste. Z wieży nie widzieli gór, nie widzieli nawet Rienn. Z tumanu mgły wyglądały tylko spadziste dachy najbliższych kamienic i poszarpane skały u stóp Wysokiego Zamku.

Wszystko było przygotowane. Wszystko miało odbyć się szybko i prosto. Nikt nie przewidywał komplikacji. Wszak Villon wiedział dobrze, że Faramond musi tu wrócić. Musi, aby wykonać to, co zamierzał. Łotr postanowił po prostu czekać na niego.

Łopot skrzydeł zaskoczył wszystkich. Był tak niespodziewany, że nawet Villon prawie stracił głowę. Pospiesznie schował się w niszy w murze. Mógł stąd obserwować cały szczyt wieży. Gdy szum stał się mocniejszy, gdy usłyszał chrzęst gruzu – wyjrzał ostrożnie z kryjówki.

Stworzenie, które widział poprzedniego dnia, wylądowało na szczycie wieży. Było piękne, puszyste, z rozłożonymi skrzydłami. Zatrzepotało nimi, a potem złożyło za plecami – z wdziękiem, z gracją, o jaką nie podejrzewał żadnego zwierzęcia, ani nawet człowieka. Miało oblicze pięknej kobiety i porosłe miękkim puchem ciało. Jak angelisa z księgi.

– Loup!!! – zawył Villon, wypadając z kryjówki.

Angelisa rozłożyła skrzydła, a na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Nie zdążyła uczynić nic więcej, bo w tej samej chwili rozległ się okrutny świst i sieć ciśnięta przez Le Loupa spadła na nią z góry.

– Nie, nie uciekniesz nam, aniołku! – zakrzyknął poeta.

Schwycił ciężką linę, uwiesił się jej, przytrzymał. Potężne skrzydło uderzyło go w pierś z wielką siłą, przetoczył się na bok, nie puszczając jednak sznura. Otwór na środku platformy znajdował się o krok, a uderzenie wyparło z płuc Villona resztki powietrza. Angelisa rzuciła się, zatrzepotała skrzydłami, chcąc wyrwać się ze skrętów sieci, lecz Le Loup i pozostali popędzili na pomoc kompanowi. Schwytana chciała wzlecieć, pragnęła wzbić się w powietrze. Jej szpony rozdarły liny niby wątłe niteczki, kopyta szczęknęły na gruzie. Powlokła wszystkich w bok, ku miejscu, gdzie blanki rozsypały się doszczętnie. Stąd był już tylko krok do otchłani.

– Ucieknie nam! – zawył Le Loup. – Trzymajcie ją, skurwysyny!!!

Villon poczuł, że w ustach ma pełno krwi. Uderzył pięścią w pokryte puchem ciało angelisy, raz, drugi, trzeci. A potem wyswobodzone z sieci skrzydło chlasnęło go po twarzy. Przewracając się, schwycił je jednak i przycisnął jak mógł najmocniej do gruzu.

– Ty kurwo! Zabiję cię! – usłyszał tuż obok.

Z boku doskoczył Lionel. Karzeł szlochał głośno, łzy spływały po jego pobrużdżonej twarzy. Uniósł topór i ciął. Jednym szybkim ruchem odrąbał angelisie skrzydło!

Schwytana zawyła. To nie był ryk żądnej krwi bestii. Raczej przerażający wrzask torturowanej kobiety. To był ludzki krzyk! Serce Villona zamarło ze zgrozy. Z kikuta skrzydła trysnęła jasnoczerwona krew, barwiąc wszystko dokoła szkarłatem. Angelisa rzuciła się rozpaczliwie, machnęła ogonem, trafiając Lionela. Karzeł potoczył się na bok, wypuszczając topór, a potem wpadł w otwór na środku wieży i z zamierającym okrzykiem runął w dół. Wszyscy znieruchomieli. Lecz Villon otrząsnął się pierwszy. Schwycił topór Lionela, przycisnął do ziemi drugie skrzydło i odrąbał je od ciała.

Ze straszliwym okrzykiem bólu i zgrozy angelisa rzuciła się w sieci, lecz Le Loup, Villon, Matjasz i rudobrody trzymali ją mocno. Widzieli, jak zaszlochała nagle, ukryła twarz w dłoniach, a potem szarpnęła się, chcąc skoczyć w przepaść. Nadaremnie.

Gdy znieruchomiała, jęcząc cicho, poeta przetarł pokrwawioną twarz. Obejrzał się na Le Loupa.

– Zwiąż jej kikuty rzemieniem! Wykrwawi się.

Młody rzezimieszek posłusznie pochylił się nad angelisą. Villon powiódł wzrokiem po obecnych, wpatrzonych szeroko rozwartymi oczyma w leżącą.

– No, co się gapicie? To była czysta robota. Nawet nie wiecie, ile za nią dostaniemy.

Odsunęli się odruchowo. Zorientował się, że patrzą na niego ze zgrozą.

– Już dokonałeś, czego chciałeś, złodzieju?

Kto to powiedział? Łotr obejrzał się. W niszy, u wylotu schodów, stał Faramond. Patrzył na nich z bezbrzeżnym zdumieniem, jakby nie wierząc w to, co zobaczył.

– Łatwo jest stąd uciec, co? – Villon uśmiechnął się złośliwie. – Ale niełatwo coś zmienić. Ot i poobcinaliśmy ptaszkom skrzydełka!

– Jeanne! – wykrzyknął Faramond. – Jeanne!

Rzucił się w stronę leżącej. Na pewno nie chciał walczyć. Villon był pewien. Więc nawet nie zastąpił mu drogi. Gdy Faramond go mijał, po prostu wbił mu nóż w pierś, skosem ku lewej stronie, prosto w serce. Faramond potknął się na kamieniach. Padł na kolana. Zacharczał.