Villon wytężył wzrok. Kamienicę przebudowywano według dziwnego stylu, którego nie znał. Zamiast pruskiego muru fasada domostwa była ozdobiona na górze liśćmi akantu, rozetami, wieńcami i kandelabrami.
– To styl florencki – wyjaśnił Justin. – Teza, antyteza oraz synteza sztuki rzymskiej i greckiej. Oto kwintesencja rzeźb Donatella, która sprawi, że Paryż z miasta nędzarzy i żebraków rozkwitnie w nowe Forum Romanum.
– Ja szukam mordercy, a wy… o architekturze! Co to pomoże?
– Morderca jest związany z tym, co odchodzi, panie Villon. Coś mi podpowiada, że znajdziesz go w starych kościołach, w strachu i w zabobonie. Czuję, że w nim jest coś ze świata, który przemija…
– Ech, gadanie…
– Przyjdź, jeśli będziesz coś wiedział – rzekł Justin. – Pomogę ci we wszystkim, poeto. Ten łotr nie może zabijać ludzi… I ich marzeń.
Katedra Marii Panny
Małgorzata Garnier jechała na koślawym wózku prowadzonym przez pachołków, rozkrzyżowana na drewnianym koźle, okryta porwaną koszulą, spod której wyzierały nagie piersi. Nagle zgniły burak uderzył ją w twarz, znacząc brzydką, cuchnącą plamę na nosie i policzku. Małgorzata skuliła się, na ile pozwoliły jej sznury.
– Wiedźma! Ladacznica! Morderczyni! – wył tłum.
– Na stos z czarownicą!
– Na pohybel z piekielną dziwką!
– Śmierć! Na szubienicę!
Szloch wstrząsnął chudymi ramionami niewinnej morderczyni, gdy patrzyła na morze głów. Wjechali na most Bankowy prowadzący z paryskiego Cite na prawy brzeg Sekwany, a tłum ściśnięty między rzędami domów bankierów oraz złotników powitał Małgorzatę wyciem i gwizdami. Patrzyła, szlochając, na czerwone, brudne i nieokrzesane gęby paryskiego motłochu. Na wykrzywione, spękane usta pełne dziur po zepsutych zębach, na wargi miotające bluźnierstwa i okrzyki. Na tępe ryje, głupie oblicza, czerwone nosy i wodniste oczy. Na pięści, przygłupie spojrzenia, zarosłe polipami nosy, policzki pełne brodawek i źle zagojonych skaleczeń. Tłum nienawidził. Tłum pragnął jej śmierci.
Villon stanął przed środkowym portalem katedry Marii Panny. Także tu słyszał gwar tłumu i okrzyki wściekłości, niosące się echem po wąskich uliczkach Cite. Przed nim, nad ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami katedry, trwał Portal Sądu Ostatecznego, a święty Michał patrzył w dół pustymi kamiennymi oczyma. W ręku trzymał wagę ludzkich uczynków, cnót i grzechów.
Ogromna katedra Marii Panny pięła się w górę, potężna, mroczna, strzelająca w niebo, przytłaczająca wyspę na Sekwanie ogromem wież. Niczym ogromny pomost łączący splugawioną ziemię z odległym i pięknym niebem. Ale niebo nie było dla VilIona. Ruszył do drzwi. Przed wrotami dostrzegł żałosną kupkę łachmanów. Na schodach żebrało małe dziecko. W miejscu oczu miało dwie czarne plamy.
– Zawiśniesz na szubienicy, Villon – powiedziało. – Ale nie dziś. Jeszcze nie teraz.
Wszedł do katedry. Wielką nawę wypełniał blask zachodzącego słońca; promienie przedostawały się przez ostrołukowe okna i zachodnią rozetę witraża, rozświetloną różnokolorowymi płytkami. Północna rozeta – ta wyobrażająca Matkę Boską, pocieszycielkę strapionych – była ciemna, jakby pokryta sadzą. Czyżby nawet Madonna nie chciała ulitować się nad losem Małgorzaty Garnier?
Jaki jest klucz do morderstw? – myślał Villon. – Dlaczego zabił akurat tych ludzi?
Wózek wtoczył się na plac Greve. Tu, przed ratuszem, stała szubienica, otoczona szpalerem strażników, którzy halabardami odpychali rozwrzeszczany tłum. Jakiś żak cisnął w stronę skazanej zdechłego szczura z kawałkiem sznura zawiązanym wokół szyi.
Kat Piotrek Kręcikoło namydlił stryczek. Szarpnął za konopny sznur, choć przecież stara szubienica trzymała się mocno.
Gdy odszedł od pohybla, na szafot wpadło dwóch karłów. Jeden wskoczył na drabinkę, odbił się i zawisł, chwytając się stryczka wyciągniętymi rękoma. Drugi udał, że wytrąca mu drabinę spod nóg. Wiszący zacharczał. Udał przedśmiertne drgawki, wymachując koślawymi nogami. Tłum wył i gwizdał z uciechy…
– O Boże, nie! – krzyknęła Małgorzata. – Nie chcę! Nie! Ja jestem niewinna!
Wózek potoczył się ku podwyższeniu z szubienicą. Kat i dwaj pomocnicy chwycili Małgorzatę za ramiona, a pachołek z Châtelet odwiązał sznury.
– Idź do piekła, suko! – warknęła bezzębna starucha. – Do diabła, dziwko!
Kamienni królowie i prorocy patrzyli beznamiętnie na plac Greve. Skrzydlate maszkarony, strzygi i gargulce wyciągały pyski, szczerzyły zęby. Dwudziestu ośmiu przodków Chrystusa śledziło w milczeniu kaźń Małgorzaty.
Villon wszedł na galerię. Był w centralnym punkcie katedry – przy galerii królów, dokładnie pomiędzy strzelistymi wieżami Marii Panny. Przed sobą miał wyspę Cite, zanurzoną głęboko w Sekwanie jak przeciążony okręt, zjeżoną wieżami piętnastu kościołów, ostrołukowymi dachami kaplic i mieszczańskich domostw. Na wprost widniała ażurowa iglica Sainte-Chapelle, wzniesionej za Ludwika Świętego przy królewskim pałacu, sławnej z relikwii świętego Krzyża i przechowywanej łapy gryfa. Dalej, na prawym brzegu, wznosiły się wieże Luwru, a wokół nich różnobarwna mozaika ulic i uliczek, zakamarków i bulwarów Paryża. Bardziej na północ poeta widział szeroki, niski i przysadzisty zarys kościoła Saint-Martin-des-Champs z grubymi murami i małymi okienkami, do którego niby jaskółcze gniazda przylepiły się kaplice i kapliczki. A w pewnej odległości od niego strzeliste wieżyce twierdzy Tempie, ongiś zamku będącego w posiadaniu templariuszy. Dalej na zachód widniały majestatyczne wieże bramy Świętego Honoriusza, pałac Saint-Pol, pałace króla Sycylii, króla Nawarry i księcia Burgundii…
Już prawie za murami miasta zobaczył Villon dwie wieże ogromnej katedry, podobnej do świątyni Marii Panny, katedry, której wezwania nie umiał sobie w tej chwili przypomnieć. Za nią były wiatraki, zaś jeszcze dalej rozpościerała się różnobarwna mozaika pól, ogrodów i lasów. Przy samym horyzoncie – strzeliste wieże opactwa Saint-Germain-des-Pres, a na północy – mury i iglice kościoła i królewskiej nekropolii Saint-Denis. Tu, wysoko, gdzie gwizdał wiatr, Villon czuł się wolny jak ptak, jak jaskółka szybująca w podniebnych otchłaniach.
A w dole, niemal u stóp katedry, na placu Greve, przed ratuszem, w pobliżu Hal, wieszano właśnie Małgorzatę Garnier.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski. I na końcu Colette. Dlaczego zabijał w tej kolejności? Dlaczego tak różne osoby? Przecież nie na wszystkich ofiarach zdobył łupy. Co takiego robił zamordowanym, że mieli czarne twarze?
Małgorzata już się nie szarpała. Kat powlókł ją w górę drabiny, postawił bose nogi na szóstym stopniu. Niewinna morderczyni wodziła wzrokiem po gawiedzi. Łzy spływały jej ciurkiem. Zmoczyły poszarpaną koszulę…
Żelazna maska ślepiła na nią pustymi otworami na oczy…
Wśród rozszalałego tłumu stał smutny, blady mężczyzna. W ręku miał czarną żelazną maskę. Patrzył wprost na Małgorzatę.
– To on – jęknęła. – To zabójca.
Sznur opadł jej na szyję i zacisnął się mocno. Piotr Kręcikoło sprawdził pętlę.