Mężczyzna miał bladą twarz i zimne, bezlitosne oczy. Uśmiechnął się do kata.
– Gdzie jesteś, psi synu?! – zawył Villon, przycupnięty za kamiennym parapetem. – Gdzie cię znaleźć? Kim jesteś? No kim? Żebrakiem? Księciem? Rycerzem? Biskupem?
Zatrzymał wzrok na kamiennych posągach biblijnych królów. Kto miał być następną ofiarą? Musi to wiedzieć, jeśli chce ocalić głowę.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski… Te słowa coś przypominały. Coś z katedr, z ołtarzy. Coś z kościoła. Może dlatego wiedziony nieomylnym (złodziejskim?) instynktem zawędrował aż tutaj, do katedry Marii Panny? Szedł pośród posągów zdobiących portale, zasiadających na tympanonach. Minął świętych Marcina i Hieronima, proroków, Madonnę w kontrapoście spoglądającą na swoje Dziecię. Stanął przed kolejną złożoną płaskorzeźbą. Uniósł wzrok. Wysoko nad jego głową Chrystus wstępował do niebios. A ludzie, nikłe figurki poniżej, ladacznice, żebracy, żacy, fałszywi prorocy i rycerze, przedstawieni w kamieniu, nie dostrzegali Pana, zwracając się ku swym codziennym uciechom i zajęciom.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski.
Kto będzie następny? – myślał Villon. – Co komu pisane, to go nie ominie.
Piotrek Kręcikoło wytrącił drabinę spod nóg Małgorzaty. Ciało opadło w dół, pętla zacisnęła się na szyi. Ostatnie spojrzenie umierającej podążyło w górę, po rzeźbionej ścianie katedry Marii Panny, aż do galerii królów…
Niewinna morderczyni miotała się w drgawkach na stryczku. Villon przeniósł wzrok na Alegorię Wniebowstąpienia. Fałszywy Żebrak błagał o miłosierdzie Skąpca, który pożądał Ladacznicy, uwodzącej Księdza, który kazał do Bogacza, patrzącego z pogardą na Żaka. Żak zaś omamiał Rycerza, wskazującego na Złodzieja, który z kolei wyciągał sakiewkę z kieszeni Głupca. Głupiec gapił się na Fałszywego Proroka, który śledził pismo i nie dostrzegał… niewinnie skazanej Morderczyni, wskazującej wzrokiem Łotra, który z kolei próbował sięgnąć sztyletem Architekta. Architekt był jedynym, który zwracał się do idącego do nieba Chrystusa i podawał mu na klęczkach swój kościół.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski!
Jakby strzelił w niego piorun. Villon przestraszył się wręcz, że to nawiedzenie Pańskie. Że poczuje chęć wstąpienia do klasztoru i do końca swych dni będzie mnichem. I nie zakosztuje już wina, dziewki, kradzieży, nie napisze poematu…
Alegoria Wniebowstąpienia. To był klucz. Kolejność postaci na płaskorzeźbie była kolejnością morderstw!
Fałszywy Żebrak! To był Crochet. Bogacz – Henryk Wermilies. Ladacznica – stara kurwa Gudula. Ksiądz to Bossuet, Głupiec – Jacquard, teraz to było jasne, Rycerz – Edward de Nimiere. A na końcu Fałszywy Prorok – mistrz drukarski Wawrzyniec Lefet. A potem… Niewinna Morderczyni, czyli Małgorzata Garnier…
Zaraz… Niesłusznie skazana morderczyni nie została zabita przez mordercę. Ale przecież gdyby to on zakończył jej życie, nie byłaby niesłusznie straconą ofiarą! A jednocześnie zginęła przez niego, bo to jej przypisano czyny Diabła z Maubert. Zabójca musiał pozwolić, aby niesprawiedliwie ją ukarano. Aby mógł przyjść i zrobić coś potwornego z jej głową. Coś, co pozostawiało na twarzy czarne plamy…
Obejrzał dokładnie płaskorzeźbę. Wyglądała na młodszą niż galeria królów. Widać wstawiono ją tutaj niedawno. Poszukał wzrokiem jakiegoś znaku twórcy, ale inicjały A. D. nic mu nie powiedziały. Zapewne był to skrót od Anno Domini.
Villon odwrócił się i dopadł poręczy. Spojrzał w dół. Małgorzata nie ruszała się już. Wisiała bezwładnie ze złamanym karkiem, a tłum wył i wykrzykiwał przekleństwa.
– Ty diable – wycedził poeta przez zaciśnięte zęby. – No to cię mam!
Zwieńczenie fasady
Purpurowa szata zsunęła się do jej stóp. Stanęła przed nim naga, tak iż mógł podziwiać każdy doskonały szczegół boskiego ciała.
Wkrótce na jej skórze pojawiły się skomplikowane linie i wzory. Ciężary skarp przyjmują łuki przyporowe, tak zaplanowane, że konstrukcję można wynieść jeszcze wyżej na sto pięćdziesiąt, dwieście, trzysta stóp i jeszcze, jeszcze wyżej. Nie był w stanie tego teraz policzyć, a nawet – wyobrazić sobie. Po prostu patrzył i chłonął te plany.
Sukub uśmiechnął się. Rozchylił pełne, czerwone wargi, a potem położył kształtne dłonie na jego ramionach.
Nie mógł opierać się dłużej. Nie był w stanie. Przycisnął usta do jej doskonałych piersi. Niemal nie wiedział, kiedy spoczęli w łożu. Bał się, czuł, jak serce dygocze mu w piersi. A jednak uśmiechnął się w głębi duszy na wspomnienie poety, który gdzieś tam szukał śladów i drogi do niego. Wszystko zostało już zaplanowane.
Kobieta przyciągnęła go mocno do siebie, oplotła rękami i nogami.
Tej nocy zobaczył wszystko, co było konieczne do zakończenia dzieła.
Montfaucon
Montfaucon, najdawniejsza i najwspanialsza szubienica w królestwie Francji, wznosiła się blisko murów, pomiędzy przedmieściami Tempie i Świętego Marcina.
Wesołe to było miejsce. Na wierzchołku wyniosłego, skalistego wzgórza stało kamienne podwyższenie, wysokie na piętnaście stóp, szerokie na trzydzieści, na czterdzieści zaś długie. Na jego szczycie znajdowała się kamienna platforma. Na niej z kolei wznosiło się szesnaście słupów z ciosanego kamienia, połączonych belkami, z których zwieszały się stryczki i łańcuchy. A w ich objęciach kołysały się na wietrze szkielety i wyschnięte truchła skazańców. Gdy powiał wiatr, kościotrupy wpadały w amok, tańcowały, splatały się w zabawie, chrzęszcząc i klekocąc. Czasem ich miłosne jęki i stukoty dolatywały aż do bram Paryża.
Pod kamiennym podwyższeniem znajdował się obszerny loch, podziemia ciągnące się nie wiadomo dokąd i – jak podejrzewali niektórzy – połączone z paryskimi katakumbami. Do lochów tych co dzień pomocnicy katowscy wrzucali ciała szelmów i złodziei, które zdejmowali z paryskich szubienic. Świeże zwłoki mieszały się z kośćmi dawniejszych skazańców i spadały ze schodów w mroczną czeluść. Tutaj wrzucono ciało Małgorzaty Garnier, a Villon chciał zaczaić się przy nim na Diabła.
Przyciśnięty potrzebą poeta odlał się na truchło rzezimieszka powieszonego zeszłej wiosny. Potem wytarł palce o opończę i ruszył do otworu zamkniętego kratą. Kiedyś była to przeszkoda nie do pokonania. Teraz pręty strawiła rdza, część wyłamali rabusie zwłok, więc Villon bez trudu przecisnął się przez szparę i ruszył po schodach do podziemi, z których dolatywał trupi zaduch zgnilizny, rozkładu. Poeta owinął usta i nos chustą nasączoną octem, zapalił małą latarnię i przymocował ją do pasa, aby mieć wolne ręce. Zmacał przy boku rękojeść baselarda. Po drugiej stronie od razu trafił na smukłą głowicę cinquedei. Żarty się skończyły. Wszak miał się spotkać z mordercą. Wyminął pierwsze ciało – cuchnący, rozbebeszony zewłok. Stąpał po kościach, potrącił czaszkę, która stoczyła się w dół ze stukotem.
Chuda śmierć ukazana na płaskorzeźbie na jednym z filarów podtrzymujących sklepienie zapraszała go w tany. Inna groziła kosą. Szkielety wodziły zań kamiennymi oczami. Wiły się na płaskorzeźbach i na podłodze. Jedne potrzaskane, splątane, a inne oddające się miłosnym uciechom.
Widzicie nas tu, wiszące straszliwie
Ciało, o które dbaliśmy zbyt tkliwie
Zgniłe, nadżarte, wzrok straszy i hydzi
Kość z wolna w popiół i proch się przemienia