– wyszeptał poeta.
Rozkładający się zewłok opryszka spoglądał czarnymi plamami oczu. Szczury uciekały na widok światła, któryś zaplątał się w trzewiach zmarłego, piszczał przeraźliwie, próbując wydostać się na swobodę. Villon szedł. Jak Dante przemierzający ostatni krąg piekieł; jak Prometeusz niosący ogień. Rozglądał się, lecz nigdzie nie mógł znaleźć ciała Małgorzaty Garnier.
A potem stało się coś, co zmroziło jego zmysły. Gdy wszedł w boczny korytarz, dostrzegł ciało ze stryczkiem owiniętym wokół głowy. Nad zwłokami pochylały się dwa ciemne kształty, zbyt duże, aby mogły być wyrośniętymi szczurami. Gdy zobaczyły człowieka z latarnią, czmychnęły w mrok.
Villon zamarł. Wielokrotnie słyszał legendy, że lochy Montfaucon są zamieszkane, jednak nie dawał wiary plotkom. Ponoć w tych zapomnianych podziemiach gnieździli się ludzie, dla których zabrakło miejsca nawet w złodziejskiej hierarchii Truanderie. Wiekowi żebracy, trędowaci, szaleńcy, prostytutki starsze niż katedra Marii Panny, potwory – przeklęte płody diabła i czarownicy oraz sodomitów uprawiających miłość ze zwierzętami. Gdy dotarł do ciała, włosy stanęły mu dęba. Trup był obgryziony. Widział ślady zębów na zgniłym mięsie, kości rozłupane dla szpiku, wyszarpane z ciała kawałki najlepszego mięsa i tłuszczu.
Poszedł dalej, a jakiś kształt poruszył się pod ścianą. Nie był to nikt konający. Przygięty do ziemi żebrak pełzał na kikutach rąk i nóg – obciętych zapewne przez mistrza katowskiego. Oberwaniec bełkotał, rzucił się w stronę Villona, lecz poeta umknął przed ciosem jego kikuta.
Kolejny stwór był wielki… A właściwie było ich dwóch. Dwie głowy wyrastały z jednego tułowia. Villon nigdy nie widział czegoś takiego.
– Eee… eee – zamamrotał beznogi kaleka przesuwający zewłok po posadzce.
Było ich coraz więcej. Siedzieli pod ścianami, czasem przetrząsali kości i ludzkie szczątki. Ogromny stwór ze zniekształconą wielką głową i gruzłowatymi naroślami na końcach stawów warknął gniewnie na intruza. Jakiś żebrak uczepił się zębami poły płaszcza. Ktoś chwycił za rzemień przecinający pierś poety.
Villon błyskawicznie sięgnął do lewego boku. Baselard zasyczał dobywany z pochwy, ostrze zatoczyło świszczący łuk i spadło na pierwszą głowę.
Poeta obrócił się w pędzie i szybkim ruchem odrąbał łachmycie rękę, która chwytała za jego sakiewkę. Dłoń padła na kamienie, palce rozwarły się, zadygotały. Łotrzyk roztrącił tłumek potworów. Ciął z zamachu, rozrąbując czyjś brzuch. Obalił wrzeszczącą łysą poczwarę, jednym szybkim ciosem rozwalił jej szczękę, przeskoczył nad beznogim i bezrękim kadłubkiem szczerzącym ostre, zakrwawione zęby. A potem wpadł na schody i zbiegł na niższy krąg piekieł.
Tu, o dziwo, było jaśniej. Światło księżyca przeświecało przez otwory w sklepieniu, przez szczeliny w gipsowych skałach nad lochem. Villon zwolnił. Zatrzymał się.
Ciało Małgorzaty Garnier leżało w przestronnej, sklepionej sali. Spoczywało na stosie piszczeli na środku komnaty. Poeta poznał zmarłą po zgrzebnej koszuli, w której zawisła na szubienicy. Podszedł bliżej, ostrożnie dotknął zimnego ramienia, z trudem przewrócił zwłoki na plecy…
Jej twarz była czarna!
W półmroku widział sine plamy na obliczu zmarłej. Jęk wydarł mu się z piersi… Zabójca był pierwszy!
Mocne palce chwyciły go za szyję od tyłu. Villon szarpnął się, w jego nozdrza uderzył zapach spalenizny i skóry. Mocny jak dąb przeciwnik powlókł go w tył, zdwoił uścisk, chcąc zmiażdżyć kark. Villon wrzasnął, latarnia wypadła mu z ręki.
Colette! – przemknęło mu przez głowę. – Colette… Miłuję cię.
Napastnik powlókł go jeszcze dalej w tył, zdziwiony widać, że jego ofiara żyje. Poeta tylko na to czekał, nie opierał się, lecz rzucił wstecz, uprzedzając zamiary dusiciela. Polecieli w mrok, nieznajomy uderzył plecami o mur, a wówczas lewa ręka Villona odnalazła rękojeść cinquedei, wyrwała ją z pochwy i pchnęła skośnie w stronę, w której – jak sądził – znajdowało się serce mordercy…
Usłyszał ryk bólu, uścisk na szyi zelżał, a wówczas błyskawicznie zgiął się w pół, przekoziołkował, przewrócił się przez bark, a potem skoczył na nogi. Zapięcie kaftana rozsunęło się, ukazując nagą szyję, a na niej… żelazną obręcz weneckich złodziei – najpewniejszą osłonę przed sznurem garoty.
Villon chwycił baselarda. Spod ściany szedł nań ociekający krwią olbrzym w skórzanym kubraku i czepcu. Dyszący, ranny i wściekły…
…Paryski kat Piotrek Kręcikoło!
Villon poczuł się tak, jakby ugodził go grom z jasnego nieba. Spodziewał się każdego. Nawet Roberta de Tuillières, zastępcy prefekta Paryża. Nawet swego mistrza Wilhelma… Ale nie tego skrucha, postrachu złoczyńców i czarownic, który tak sprawnie łamał wiedźmom karki na oczach gawiedzi…
– Hejże, mistrzu Pietrze! Zmieniliście zawód?
Odskoczył i zasłonił się baselardem. Piotr Kręcikoło, nie spiesząc się, podjął z ziemi długi katowski miecz pokryty wizerunkami koła i szubienicy.
– Potańcujem? – syknął jadowicie Villon. – Zapląsamy jak wesołki na szubienicach!
Kat zakręcił mieczem nad głową i ciął płasko z zamachu.
Przez umysł Villona przemknęła wizja, w której jego głowa już spadła z karku, już poturlała się w ciemność komnaty. Zanurkował pod ostrzem. Katowski miecz ze świstem przeciął powietrze. Minął go o włos, o trzy ściśnięte palce.
Kręcikoło uderzył znowu. Tym razem z zamachu od góry. Villon umknął niemal w ostatniej chwili, skoczył w bok, a wówczas kat zawarczał gniewnie i podrywając ostrze, ciął na skos od dołu ku górze. Zadając cios, zrobił dwa kroki…
Villon umknął spod miecza. Katowski oręż uderzył w ścianę! Oprawca chwycił oburącz rękojeść, aby zadać kolejny morderczy cios, ale klinga ani drgnęła! Utkwiła w murze na dobre trzy cale.
Teraz! Villon rzucił się do przodu, próbując chlasnąć kata po szyi. Zamachnął się, a potem skrócił cięcie i zamiast ciąć – pchnął prosto w serce oprawcy!
W ostatniej chwili! W ostatniej chwili oprawca chwycił gołą ręką ostrze i zmienił jego kierunek. Baselard wbił się w pierś, ale płytko. Kat zawył z bólu i grzmotnął Villona lewą ręką. Cios dłoni wielkiej jak młyński kamień posłał poetę na przeciwległą ścianę.
Villon uderzył głową o kamienie, osunął się między kości. Broń wypadła mu z ręki. Jednak Piotr Kręcikoło nie skoczył na niego! Wyrwał z rany baselarda, odrzucił pokrwawiony miecz, zajęczał, rozejrzał się i kulejąc, brocząc krwią z ran, rzucił się w stronę korytarza. Villon zerwał się i zaklął. Latarnia zgasła, salę rozświetlały smugi księżycowego blasku. Poeta porwał miecz i wypadł na korytarz.
Nie wiedział, w którą stronę pobiegł kat!
Stał zdyszany, zziajany, a potem w blasku księżyca dostrzegł kilka ciemnych plam na kamiennej posadzce. Dalej odkrył niewielką kałużę krwi, potem – ślad ręki na kolumnie. Łańcuszek czarnych kropel ciągnął się w bok, do sali, z której napływało świeże powietrze. To był trop. Trop ciągnący się za rannym mordercą.
Villon obrzucił wzrokiem salę i ciało Małgorzaty Garnier, ale poza katowskim mieczem nie znalazł nic.
Otarł ostrze baselarda o koszulę zmarłej, a potem ruszył śladami krwi.
Wieża w Tempie
Ślad wiódł ku murom sławetnego miasta Paryża, zbudowanym prawie sto lat wcześniej przez Karola V. Villon trafił w końcu do miejskiej fosy, niedaleko bramy miejskiej. Z daleka widział nad murami cztery zakończone ostro wieżyczki i wysmukłą iglicę donżonu Tempie, dawnej twierdzy templariuszy, w której dziś, ponad wiek po tym, jak Jakub de Molay spłonął na stosie, zamieszkiwali kawalerowie rodyjscy, będący zaledwie cieniem potęgi zakonu rycerzy krzyżowych.