Выбрать главу

Było to więcej niż pozwolenie na odjazd, było to wygnanie. Wilhelm skłonił się i zeszliśmy po schodach.

— Co to znaczy? —zapytałem. Nic już nie pojmowałem.

— Spróbuj sformułować hipotezę. Winieneś już nauczyć się, jak się to robi.

— Jeśli tak, nauczyłem się, że należy sformułować co najmniej dwie, jedną zaprzeczającą drugiej i obie niegodne wiary. Dobrze, więc,… —Przełknąłem ślinę; wysuwanie hipotez wprawiało mnie w zakłopotanie. —Pierwsza hipoteza: opat wiedział już wszystko i myślał, że ty niczego nie odkryłeś. Najpierw, kiedy zginął Adelmus, obarczył cię śledztwem, ale stopniowo pojął, że historia jest znacznie bardziej złożona, dotyczy w jakiś sposób także jego, i nie chce, byś obnażył ten wątek. Druga hipoteza: opat nigdy niczego nie podejrzewał (co właściwie miałby podejrzewać, nie wiem, bo nie wiem, o czym teraz myślisz). Ale w każdym razie nadal sądził, że wszystko spowodowane było waśnią między… między mnichami sodomitami… Teraz z pewnością otworzyłeś mu oczy, pojął nagle coś strasznego, pomyślał o jakimś imieniu, ma dokładne wyobrażenie o sprawcy zbrodni. Ale w tym momencie chce rozwikłać kwestię sam i oddalić cię, by uratować cześć opactwa.

— Dobra robota. Zaczynasz poprawnie myśleć. Ale widzisz już, że w obydwu przypadkach nasz opat troszczy się o reputację swojego klasztoru. Czy jest mordercą, czy ofiarą, nie chce, by wydostały się poza te góry wieści zniesławiające świętą wspólnotę. Morduj mnichów, ale nie tykaj czci opactwa. Och, na… —Wilhelm zaczął wpadać w gniew. —Cóż za feudalny bękart z tego pawia, który zyskał sławę jako grabarz Akwinaty, z tego nadętego bukłaka, który istnieje tylko dlatego, że nosi pierścień wielki jak dno kielicha! Co za pyszna rasa, jakimiż pyszałkami jesteście wy wszyscy, kluniacy, gorzej niż książęta, jesteście bardziej baronami niż baronowie!

— Mistrzu… —ośmieliłem się powiedzieć tonem wyrzutu, bo poczułem się dotknięty.

— Milcz, ty, który jesteś z tej samej gliny. Nie jesteście prostaczkami ani synami prostaczków. Jeśli trafi się jakiś wieśniak, może go i przyjmiecie, ale sam widziałem wczoraj, nie zawahacie się oddać go ramieniu świeckiemu. Lecz któregoś z waszych —nie, bo trzeba go osłaniać, Abbon potrafiłby rozpoznać nędznika i zasztyletować go w krypcie skarbca, a resztki rozdzielić po relikwiarzach, byleby tylko cześć opactwa została uratowana… Franciszkanin, minoryta plebejusz, który odkrywa, jak zrobaczywiały jest ten święty dom? O nie, na to Abbon nie może sobie pozwolić za żadną cenę. Dziękuję, bracie Wilhelmie, cesarz cię potrzebuje, widziałeś, jaki mam piękny pierścień, żegnaj. Ale teraz chodzi już nie tylko o to, co między mną a Abbonem, lecz między mną a całą tą sprawą, i nie opuszczę tych murów, póki się nie dowiem. Chce, bym wyruszył jutro? Dobrze, on jest tu panem, lecz przed rankiem muszę wiedzieć. Muszę.

— Musisz? Kto ci to teraz nakazuje?

— Nikt nie nakazuje mi, bym wiedział, Adso. Musi się, i to wszystko, nawet za cenę, że zrozumie się źle.

Byłem jeszcze zmieszany i upokorzony słowami Wilhelma skierowanymi przeciwko mojemu zakonowi i jego opatom. Spróbowałem usprawiedliwić częściowo Abbona formułując trzecią hipotezę, a w tej sztuce stałem się, jak mi się zdawało, nader biegły.

— Nie rozważyłeś trzeciej możliwości, mistrzu —rzekłem. —Zauważyliśmy w ostatnich dniach, a dzisiaj rano ukazało to nam się jasno, po wyznaniach Mikołaja i plotkach, które podchwyciliśmy w kościele, że jest tu grupa mnichów italskich, niechętnie znoszących kolejnych bibliotekarzy obcych, oskarżających opata, że nie szanuje tradycji i, o ile pojąłem, kryjących się za starym Alinardem, wypychających go do przodu niby sztandar, by domagać się innego sposobu rządzenia opactwem. Te sprawy pojąłem dobrze, gdyż nawet nowicjusz słyszał w swoim klasztorze mnóstwo dysput, napomknień i spisków takiej właśnie natury. Może więc opat boi się, że twoje rewelacje mogą dać oręż jego nieprzyjaciołom, i chce rozwikłać całą tę kwestię z wielką ostrożnością…

— To możliwe. Ale pozostaje nadętym bukłakiem i doprowadzi do tego, że go zabiją.

— Ale co myślisz o moich domysłach?

— Powiem ci później.

Byliśmy w krużgankach. Wiatr dął coraz wścieklej, światło traciło blask, choć ledwie co minęła nona. Dzień chylił się do zmierzchu i pozostało nam bardzo niewiele czasu. Podczas nieszporu opat z pewnością ostrzeże mnichów, że Wilhelm nie ma już żadnego prawa stawiać pytań i wchodzić, gdzie zechce.

— Późno —rzekł Wilhelm —a kiedy ma się mało czasu, nie należy tracić spokoju. Musimy działać tak, jakbyśmy mieli przed sobą całą wieczność. Stoi przed nami problem, jak dostać się do finis Africae,gdyż tam musi znajdować się ostateczna odpowiedź. Potem musimy uratować jedną osobę, nie postanowiłem jeszcze którą. Wreszcie musimy spodziewać się czegoś od strony obór, które ty będziesz miał na oku… Bacz na każdy ruch…

Rzeczywiście przestrzeń między Gmachem a dziedzińcem osobliwie ożywiła się. Chwilę wcześniej jakiś nowicjusz, który wyszedł z mieszkania opata, pobiegł do Gmachu. Teraz wychodził zeń Mikołaj, który kierował się ku dormitorium. W jednym zakątku poranna grupa, Pacyfik, Aimar i Piotr, rozprawiała żywo z Alinardem, jakby chcąc go o czymś przekonać.

Potem wydało się, że coś postanowili. Aimar podtrzymał Alinarda, jeszcze niechętnego, i ruszył wraz z nim w stronę rezydencji opata. Właśnie wchodzili, kiedy wyszedł z dormitorium Mikołaj, który prowadził w tym samym kierunku Jorgego. Widząc, że tamci dwaj wchodzą, szepnął coś do ucha Jorgemu, starzec potrząsnął głową i ruszyli jednak dalej w stronę kapituły.

— Opat przywraca porządek… —mruknął Wilhelm sceptycznie. Z Gmachu wyszli inni mnisi, choć powinni pozostawać wszak w skryptorium, a zaraz za nimi Bencjusz, który szedł nam naprzeciw coraz bardziej zafrasowany.

— W skryptorium wrzenie —powiedział nam —nikt nie pracuje, wszyscy gadają jeno ze wzburzeniem… Co się dzieje?

— To, że wszystkie osoby, które do dzisiejszego ranka wydawały się najbardziej podejrzane, nie żyją. Do wczoraj wszyscy zwracali spojrzenia na Berengara, głupiego, wiarołomnego i lubieżnego, potem na klucznika, podejrzanego heretyka, wreszcie na Malachiasza, któremu tak zazdroszczono… Teraz nie wiedzą już, na kogo patrzeć, i czują pilną potrzebę znalezienia nieprzyjaciela albo kozła ofiarnego. A każdy podejrzewa kogoś innego, niektórzy boją się, jak ty, inni postanowili przestraszyć innych. Wszyscy jesteście zbyt wzburzeni. Adso, od czasu do czasu rzuć okiem na obory. Ja idę odpocząć.

Powinienem był się zdumieć; odpoczywać, kiedy ma się do rozporządzenia niewiele tylko godzin, nie wydawało się postanowieniem zbyt mądrym. Ale znałem już mojego mistrza. Im bardziej jego ciało było odprężone, tym bardziej kipiał jego umysł.

OD NIESZPORU DO KOMPLETY

Kiedy to opowiada się pokrótce o długich godzinach zagubienia.

Trudno mi opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w godzinach, które nastąpiły, między, nieszporem a kompletą.

Wilhelma nie było. Błąkałem się wokół obór, nie dostrzegając jednak nic niezwykłego. Stajenni zaganiali niespokojne z powodu wiatru zwierzęta, ale poza tym wszędzie panowała cisza.

Wszedłem do kościoła. Wszyscy byli już na swoich miejscach w stallach, ale opat dostrzegł brak Jorgego. Nakazał skinieniem powstrzymać rozpoczęcie oficjum. Wezwał Bencjusza, by ten poszedł poszukać Jorgego. Bencjusza nie było. Ktoś zauważył, że pewnie przygotowuje skryptorium do zamknięcia. Opat odparł sucho, że było ustalone, iż Bencjusz nie będzie niczego zamykał, ponieważ nie zna reguł. Wstał ze swego miejsca Aimar z Alessandrii:

Jeśli pozwolisz, ojcze mój, pójdę go wezwać…

— Nikt cię o nic nie prosił —odparł opat szorstko i Aimar wrócił na swoje miejsce nie bez rzucenia nieokreślonego spojrzenia w stronę Pacyfika z Tivoli. Opat wezwał Mikołaja, którego nie było. Przypomniano mu, że czuwa nad przygotowaniami do wieczerzy, i opat zrobił gest zdradzający rozczarowanie, jakby był niezadowolony z tego, iż okazuje wszystkim, że jest w stanie podniecenia.

— Chcę mieć tu Jorgego —wykrzyknął —szukajcie go! Idź ty —rozkazał mistrzowi nowicjuszy.

Ktoś zwrócił mu uwagę, że brakuje również Alinarda.

— Wiem —odparł opat —słabuje.