— Czemu rzekłeś penitenziagite!
— Domine frate magnificentisimo —odparł Salwator składając jakby ukłon. —Jezus venturus est et li homini debentczynić pokutę. Nie?
Wilhelm przyjrzał mu się bacznie.
— Przybyłeś tutaj z klasztoru minorytów?
— No intendo.
— Pytam, czy żyłeś pośród braci świętego Franciszka, pytam, czy znałeś owych, których zwano apostołami…
Salwator pobladł, a raczej jego ogorzałe i zwierzęce oblicze stało się szare. Wykonał głęboki skłon, ledwie poruszając wargami, oznajmił: „vade retro”,przeżegnał się pobożnie i umknął, zerkając co jakiś czas za siebie.
— O co go pytałeś? —zagadnąłem Wilhelma. Był przez chwilę jeszcze pogrążony w myślach.
— Nieważne, powiem ci później. Wejdźmy. Chcę znaleźć Hubertyna.
Dopiero co minęła godzina seksty. Blade słońce przenikało do wnętrza kościoła od zachodu, a więc przez niewiele okien, i to wąskich. Delikatna smuga światła muskała jeszcze główny ołtarz, którego antepedium zdawało się jaśnieć złotym blaskiem. Nawy boczne pogrążone były w półmroku.
Koło ostatniej kaplicy przed ołtarzem w lewej nawie wznosiła się cienka kolumna, a na niej Najświętsza Panna z kamienia, wyrzeźbiona w stylu nowoświeckim, z niewypowiedzianym uśmiechem, wystającym brzuchem, Dzieciątkiem na ręku, ubrana we wdzięczną suknię z delikatnym gorsetem. U stóp figury modlił się, prawie leżąc krzyżem, człek ubrany w suknie zakonu kluniackiego.
Podeszliśmy bliżej. Tamten, słysząc odgłos naszych kroków, uniósł głowę. Był to starzec o nader gładkim obliczu, łysej czaszce, wielkich niebieskich oczach, ustach delikatnych i czerwonych, białej skórze i kościstej głowie, do której skóra przylegała, jakby był zakonserwowaną w mleku mumią. Dłonie miał białe, palce długie i szczupłe. Wyglądał jak dziewczynka, którą ścięła przedwczesna śmierć. Obrzucił nas spojrzeniem najpierw zagubionym, jakbyśmy przerwali mu ekstatyczną wizję, później jego oblicze rozjaśniło się radością.
— Wilhelm? —wykrzyknął. —Najdroższy sercu bracie! —wstał z trudem i ruszył naprzeciw mojemu mistrzowi, by chwycić go w ramiona i pocałować w usta. —Wilhelm! —powtórzył i oczy mu zwilgotniały od łez. —Ile to lat! Poznaję cię jeszcze! Ile lat, ile wydarzeń! Jakimiż próbami Bóg nas doświadczał! —Zapłakał. Wilhelm odwzajemnił mu uścisk, też wyraźnie wzruszony. Mieliśmy przed sobą Hubertyna z Casale.
Słyszałem o nim, i to niejedno, zanim przybyłem do Italii, a jeszcze więcej stykając się z franciszkanami z cesarskiego dworu. Ktoś powiedział mi nawet, że największy poeta naszych czasów, Dante Alighieri z Florencji, zmarły przed niewielu laty, ułożył poemat (nie mogłem go przeczytać, bo był napisany w pospolitym języku toskańskim), do którego przyłożyły dłoń i niebo, i ziemia, a którego wiele wersów było niczym innym jak parafrazą fragmentów napisanych przez Hubertyna w jego Arbor vitae crucifixae.Nie był to bynajmniej jedyny tytuł do chwały tego sławetnego człeka. Chcę wszakże, by mój czytelnik miał lepszą możliwość zrozumienia, jak ważne było to spotkanie, postaram się więc odtworzyć sprawy tamtych lat, tak jak je zrozumiałem i w czasie mojego krótkiego pobytu w środkowej Italii ze skąpych słów mojego mistrza, i słuchając licznych rozmów, jakie Wilhelm prowadził był z opatami i mnichami w toku naszej podróży.
Postaram się opowiedzieć to, co pojąłem, chociaż nie mam pewności, czy powiem to dobrze. Moi nauczyciele z Melku nieraz powtarzali, że jest rzeczą wielce trudną dla mieszkańca Północy wyrobić sobie jasny pogląd na sprawy religijne i polityczne w Italii.
Półwysep, gdzie potęga duchowieństwa była w widoczny sposób większa niż w jakimkolwiek innym kraju i gdzie bardziej niż w innym kraju duchowieństwo popisywało się swą mocą i bogactwem, spłodził w ciągu ponad dwóch wieków ruchy ludzi zamyślających wieść żywot uboższy i ścierających się ze znieprawionymi księżmi, od których nie chcieli ani sakramentów, łączących się w niezależne wspólnoty, będących solą w oku i panów, i cesarstwa, i rad miejskich.
Wreszcie pojawił się święty Franciszek i szerzył umiłowanie ubóstwa w zgodzie z przykazaniami Kościoła; za jego sprawą Kościół uznał pożytek surowych obyczajów, do czego nawoływały stare ruchy, i oczyścił owe ruchy ze składników nieładu, które się w nich zagnieździły. Można było oczekiwać, że nadejdzie epoka umiaru i świętości, ponieważ jednak zakon franciszkański wzrastał i przyciągał do siebie najlepszych, zbyt wielką potęgę zyskał i zbyt przywiązał się do spraw doczesnych, wielu franciszkanów pragnęło przywrócić mu czystość z dawnych czasów. Sprawa raczej trudna dla zakonu, który wtedy, gdy przebywałem w opactwie, liczył już ponad trzydzieści tysięcy rozsianych po całym świecie zakonników. Tak jednak jest, i wielu spośród braci świętego Franciszka sprzeciwiało się regule, jaką zakon sobie nadał, powiadając, że przyjął teraz sposoby tych instytucji kościelnych, które zamierzał reformować. Wielu z nich odkryło wtedy na nowo księgę pewnego cysterskiego mnicha, zwanego Joachimem, który pisał na początku dwunastego wieku po Chrystusie i któremu przyznawano ducha proroczego. Rzeczywiście, przewidział nadejście nowej ery, kiedy to duch Chrystusowy, w czasie owym znieprawiony przez czyny Jego fałszywych apostołów, miałby na nowo urzeczywistnić się na ziemi. I zapowiedział nadejście takich czasów, że wszyscy zobaczyli jasno, iż mówił, sam o tym nie wiedząc, o zakonie franciszkańskim. Rozradowało to nader licznych franciszkanów, może nawet nadto, tak że w połowie wieku w Paryżu doktorowie Sorbony potępili twierdzenia opata Joachima, ale zdaje się, uczynili to dlatego, iż franciszkanie (i dominikanie) stawali się coraz potężniejsi i mędrsi w uniwersytecie Francji i chciano pozbyć się ich jako heretyków. Do czego wszelako nie doszło z wielką korzyścią dla Kościoła, dzięki temu bowiem mogły szerzyć się dzieła Tomasza z Akwinu i Bonawentury z Bagnoregio, którzy z pewnością heretykami nie byli. Stąd widać, że nawet w Paryżu doszło do zamętu w ideach albo ktoś chciał do tego zamętu doprowadzić, mając na widoku własne cele. Takie to zło herezja wyrządza ludowi chrześcijańskiemu, zło, które zaciemnia idee i popycha wszystkich, by stali się inkwizytorami dla osobistej korzyści. To zaś, po wszystkim, co widziałem w opactwie (i o czym opowiem później), skłoniło mnie do sądu, że często sami inkwizytorzy tworzą heretyków. I nie tylko w tym znaczeniu, że wyobrażają ich sobie tam, gdzie nie ma żadnego, ale że gwałtami tępią heretycką chorobę, aż budzą ku sobie odrazę u wielu, którzy przez to poczynają skłaniać się ku kacerstwu. Doprawdy diabelski to krąg i oby Bóg zechciał nas odeń wybawić.
Ale mówiłem o herezji joachimickiej (jeśli takowa była). I ujrzano w Toskanii franciszkanina, Gerarda z Borgo San Donnino, jak uczynił się głosem przepowiedni Joachima, i wielkie przejęcie było wśród minorytów. Wyłonił się wtedy spośród nich zastęp stronników dawnej reguły, a przeciwników nowego urządzenia zakonu, o co pokusił się wielki Bonawentura, późniejszy jego generał. W ostatnim trzydziestoleciu wieku ubiegłego, kiedy sobór w Lyonie, ratując zakon franciszkański przed tymi, którzy chcieli go skasować, oddał im w posiadanie wszystkie użytkowane przezeń dobra, jak to było już ustanowione dla zakonów dawniejszych, niektórzy bracia w marchiach zbuntowali się, ponieważ utrzymywali, że duch reguły został ostatecznie zdradzony, żaden bowiem z franciszkanów nie powinien mieć niczego ani osobiście, ani przez klasztor, ani przez zakon. Uwięziono ich na resztę życia. Nie zdaje mi się, by głosili rzeczy sprzeczne z Ewangelią, lecz kiedy chodzi o posiadanie dóbr doczesnych, trudno jest ludziom myśleć w zgodzie ze sprawiedliwością. Wiele lat później powiedziano mi, że nowy generał zakonu, Rajmund Gaufredi, znalazł tych więźniów w Ankonie i uwalniając ich rzekł: „Zechciał Bóg, iżbyśmy my wszyscy, i cały zakon franciszkański, splamili się tą przewiną.” Znak, że nie jest prawdą to, co mówią kacerze, i w Kościele nie brak jeszcze ludzi wielkiej cnoty.
Był wśród tych uwolnionych więźniów Angelo Clareno, który spotkał się później z pewnym bratem w Prowansji, Piotrem di Giovanni Olivi, głoszącym proroctwa Joachima, a następnie z Hubertynem z Casale, i z tego narodził się ruch duchowników. Zasiadł w tych latach na stolicy papieskiej święty eremita Piotr z Morrone, który władał jako Celestyn V, i ten przyjęty był z ulgą przez owych duchowników. „Okaże się świętym —powiadano —i dotrzyma nauki Chrystusa, jego żywot będzie anielski, drzyjcie, znieprawieni prałaci.” Może żywot Celestyna był nazbyt anielski, a może prałaci z jego otoczenia byli zbyt znieprawieni albo nie wytrzymał napięcia za bardzo już przeciągającej się wojny z cesarzem i innymi królami Europy; jakkolwiek było, Celestyn zrzekł się godności i wrócił do swojej pustelni. Ale w krótkim czasie jego panowania, trwającego mniej niż rok, wszystkie oczekiwania duchowników zostały zaspokojone; udali się do Celestyna, który utworzył wraz z nimi wspólnotę zwaną fratres et pauperes heremitae domini Celestini [23] .Z drugiej strony papież musiał być rozjemcą między możnymi rzymskimi kardynałami, a w tym czasie kilku z nich, jak Colonna lub Orsini, w sekrecie popierało nowe prądy głoszące ubóstwo; doprawdy osobliwego wyboru dokonali owi ludzie nadzwyczaj potężni, którzy żyli pośród niemodnych już dostatków i bogactw, i nigdy nie pojąłem, czy po prostu wykorzystywali duchowników do swoich celów związanych z rządzeniem, czy w pewien sposób uważali, iż wspieranie prądów uduchowionych rozgrzeszało ich z grzesznego żywota; i być może prawdą były obie rzeczy, jeśli wolno mi sądzić według tego, co zdołałem pojąć ze spraw italskich. Ale właśnie by świecić przykładem, Hubertyn został przyjęty na kapelana przez kardynała Orsiniego, kiedy zyskał największy posłuch spośród duchowników i groziło mu oskarżenie o herezję. I tenże sam kardynał był mu tarczą w Awinionie.