W 1322 roku Ludwik Bawarski pokonał swojego rywala, Fryderyka. Bardziej jeszcze lękając się jednego cesarza niźli uprzednio dwóch, Jan ekskomunikował zwycięzcę, a ten w odwecie oznajmił, że papież jest heretykiem. Trzeba tu wspomnieć, że właśnie w owym roku odbyła się w Perugii kapituła braci franciszkańskich, a ich generał, Michał z Ceseny, ulegając naciskom „duchowników” (będę miał jeszcze sposobność opowiedzieć o nich), ogłosił jako prawdę wiary ubóstwo Chrystusa, który jeśli nawet posiadał rzecz jaką wespół z apostołami, to tylko w formie usus facti [8] .Ten szlachetny aksjomat miał ocalić cnotę i czystość zakonu, ale nie przypadł zanadto do smaku papieżowi, albowiem być może dostrzegł w nim zasadę niebezpieczną dla tych roszczeń, które on sam jako głowa Kościoła wysuwał, zmierzając do odebrania cesarstwu przywileju wybierania biskupów, natomiast świętemu tronowi przypisując prawo do koronacji cesarza. Z tych czy innych jeszcze powodów Jan XXII dekretałem Cum inter nonnullospotępił w 1323 roku twierdzenia franciszkanów.
W tym właśnie momencie, jak sądzę, Ludwik dostrzegł w franciszkanach, teraz przeciwnikach papieża, potężnych sprzymierzeńców. Trwając przy tezie o ubóstwie Chrystusa, w pewien sposób wspierali idee teologów cesarskich, to jest Marsyliusza z Padwy i Jana z Jandun. A wreszcie, na niewiele miesięcy przed opowiedzianymi przeze mnie dalej wydarzeniami, Ludwik, osiągnąwszy ugodę z pokonanym Fryderykiem, ruszył do Italii, został ukoronowany w Mediolanie, poróżnił się z Viscontimi, którzy przyjęli go wszak przychylnie, zaczął oblegać Pizę, mianował swoim namiestnikiem Castruccia, księcia Lukki i Pistoi (i, wydaje mi się, źle uczynił, gdyż nie spotkałem nigdy człowieka okrutniejszego, chyba że Uguccione della Faggiola), a następnie gotował się do wyruszenia na Rzym, wezwał go bowiem Sciarra Colonna władający tym miastem.
Oto jak przedstawiały się sprawy, kiedy ja —nowicjusz benedyktyński w klasztorze w Melku —oderwany zostałem od pełnych spokoju krużganków klasztornych przez mego ojca, który walczył w świcie Ludwika jako nie najpośledniejszy z jego baronów i który uznał za rzecz mądrą zabrać mnie ze sobą, bym zobaczył cudowności Italii i był w Rzymie przy koronacji cesarza. Lecz oblężenie Pizy spowodowało, że zaprzątnięty był troskami wojskowymi. Skorzystałem z tego, by trochę z lenistwa, a trochę z pragnienia zdobycia wiedzy, podjąć wędrówkę po miastach Toskanii, lecz moi rodzice uznali, że to życie swobodne i nie ograniczone żadnymi regułami nie przystoi młodzieńcowi, którego przeznaczeniem jest kontemplacja. Idąc więc za radą życzliwego mi Marsyliusza, postanowiłem zająć miejsce u boku uczonego franciszkanina, brata Wilhelma z Baskerville, który właśnie miał podjąć posłowanie i dotrzeć do sławnych miast i starych opactw. I tak oto stałem się jego sekretarzem i dyscypułem, a nie żałuję tego, gdyż byłem przy nim świadkiem wydarzeń godnych powierzenia, jak to w tej chwili czynię, pamięci tych, którzy przyjdą po mojej śmierci.
Nie wiedziałem wtedy, czego brat Wilhelm szuka, i prawdę mówiąc, nie wiem tego po dziś dzień, a przypuszczam też, że i on tego nie wiedział, jedynym bowiem pragnieniem, jakie nim kierowało, było pragnienie prawdy i podejrzenie —które zawsze w moim przekonaniu żywił —iż prawdą nie jest to, co ukazuje nam się w chwili teraźniejszej. I być może w owych latach powinności doczesne oderwały go od umiłowanych studiów. Jego misja pozostała mi nie znana przez cały czas podróży, a on też. o niej nie mówił. Już raczej dzięki urywkom rozmów, jakie prowadził z opatami klasztorów, w których zatrzymywaliśmy się po drodze, wyrobiłem sobie niejasny pogląd na naturę jego zadania. Lecz zrozumiałem je w pełni dopiero, kiedy osiągnęliśmy nasz cel, jak to opowiem dalej. Kierowaliśmy się na północ, lecz nasza podróż nie przebiegała po linii prostej i zatrzymywaliśmy się w rozmaitych opactwach. Bywało wiec, że zbaczaliśmy ku zachodowi, chociaż nasz ostateczny cel był na wschodzie, wędrując mniej więcej wzdłuż linii górskiej prowadzącej z Pizy w stronę dróg do Świętego Jakuba, a zatrzymywaliśmy się na krótko to tu, to tam w okolicach, których nie chcę dokładniej określać, albowiem odradzają mi to straszliwe wypadki, jakie później się tam rozegrały, ale władcy tych ziem byli wierni cesarstwu, tamtejsi zaś opaci naszego zakonu jak jeden mąż stanęli przeciwko heretyckiemu i przekupnemu papieżowi. Urozmaicona podróż trwała trzy tygodnie i w tym czasie miałem sposobność poznać (nigdy nie dość, jak ciągle się przekonuję) mojego nowego mistrza.
Na dalszych stronicach nie będę folgował chęci opisywania osób —chyba że wyraz czyjejś twarzy albo jakiś gest objawią się jako znaki języka niemego, lecz wymownego —albowiem, jak powiada Boecjusz, nie ma rzeczy ulotniejszej niż kształt zewnętrzny, który więdnie i zmienia się niby kwiat polny, kiedy przychodzi jesień, i po cóż mówić dzisiaj o tym, że opat Abbon miał oko surowe, a policzki blade, skoro i on, i ci, co go otaczali, obrócili się w proch i od prochu ich ciała przejęły śmiertelną szarość (tylko dusza, oby Bóg tak zechciał, jaśnieje światłem, które już nigdy nie zgaśnie)? Ale o Wilhelmie chcę opowiedzieć, i to tylko w tym miejscu, gdyż uderzyły mnie jego osobliwe rysy, i jest rzeczą właściwą, że młodzieńcy przywiązują się do jakiegoś mężczyzny starszego i mędrszego nie tylko wskutek oczarowania słowami, jakie ów wypowiada, i bystrością umysłu, ale również powierzchownym kształtem cielesnym, bowiem staje się on im drogi niczym postać ojca, którego ruchy i wybuchy gniewu studiuje się, na którego uśmiech czyha się —choć żaden cień pożądliwości nie bruka tej odmiany (może jedynej czystej) cielesnego miłowania.
Dawniejsi ludzie byli wysocy i piękni (teraz są tylko dziećmi i karłami), ale ten fakt jest jednym z wielu świadczących o nieszczęściu świata, który się starzeje. Młodość nie pragnie już wiedzy, nauka upada, cały świat staje na głowie, ślepcy prowadzą ślepców i rzucają ich w przepaści, ptaki podrywają się z gniazd, zanim zaczną fruwać, osioł gra na lirze, woły tańcują, Maria nie miłuje już życia kontemplacyjnego, a Marta życia czynnego, Lea jest bezpłodna, Rachel ma spojrzenie pożądliwe, Katon uczęszcza do lupanarów, Lukrecjusz staje się kobietą. Wszystko zeszło ze swojej drogi. Dzięki niech będą Bogu, że w owym czasie zyskałem od mojego mistrza pragnienie uczenia się i to poczucie prostej drogi, którego nie traci się nawet, kiedy ścieżka staje się kręta.
Tak więc wygląd zewnętrzny brata Wilhelma przyciągał uwagę nawet najbardziej roztargnionego obserwatora. Postawą górował nad zwykłymi ludźmi, a był tak chudy, że zdawał się jeszcze wyższy. Spojrzenie miał bystre i przenikliwe; ostry i odrobinę zadarty nos dawał jego obliczu wyraz cechujący człowieka czujnego, poza chwilami odrętwienia, o których jeszcze powiem. Podbródek świadczył o niewzruszonej woli, chociaż jednocześnie twarz wydłużona i pokryta piegami —jakie często widziałem u ludzi urodzonych między Hibernią a Northumbrią —mogła czasem wyrażać niepewność i zakłopotanie. Z czasem zdałem sobie sprawę, że to, co brałem za brak pewności, było tylko zaciekawieniem, ale na początku niewiele wiedziałem o tej cnocie, którą miałem raczej za namiętność duszy pożądliwej, albowiem dusza roztropna winna, sądziłem, ją odrzucać, a karmić się jedynie prawdą (tak myślałem) znaną z góry.
Pacholęciu, którym wówczas byłem, od razu rzuciły się w oczy kępy żółtawych włosów wyrastających mu z uszu, a też krzaczaste i jasne brwi. Miał już z pięćdziesiąt wiosen, był więc bardzo stary, ale jego nie znające znużenia ciało poruszało się z żywością, jakiej często brakowało mnie. W chwilach czynnych wydawało się, że ma niewyczerpane zasoby sił. Ale od czasu do czasu jego duch życia zaszywał się gdzieś niby rak, mojego mistrza opanowywała apatia i widziałem, jak godzinami tkwił w celi nie wstając z posłania, ledwie wypowiadając jakieś monosylaby, z nieruchomą twarzą. W takich chwilach jego oczy wyrażały pustkę i nieobecność i mógłbym podejrzewać, że jest pod działaniem jakiejś roślinnej substancji sprowadzającej wizje, gdyby oczywisty umiar, który rządził jego życiem, nie skłonił mnie do odrzucenia tej myśli. Nie kryję jednak, że w czasie podróży zatrzymywał się czasem na skraju łąki lub lasu, by zerwać jakieś ziele (mniemam, zawsze to samo), i zaczynał je żuć w skupieniu. Trochę ziela miał zawsze przy sobie i spożywał w momentach największego napięcia (a nie brakowało takich podczas naszego pobytu w opactwie!). Kiedy razu pewnego zapytałem, co to jest, odparł z uśmiechem, że dobry chrześcijanin może czasem nauczyć się czegoś od niewiernych; a kiedy prosiłem, by dał mi spróbować, odrzekł, iż podobnie jak to jest z mowami, które są paidikoi, ephebikoi, gynaikeioi [9]i tak dalej, tak i z ziołami, bywają bowiem takie, co są dobre dla starego franciszkanina, ale nieodpowiednie dla młodego benedyktyna.