— Ponieważ ktoś podszepnął mu słowa rozpaczy. Powiedziałem już, że słowa, które przeraziły Adelmusa i którymi Adelmus przeraził Berengara, musiał ktoś wziąć z jakiegoś dzieła nowoświeckiego kaznodziei. Nigdy jeszcze kaznodzieje, chcąc wzbudzić pobożność i lęk (i zapał, i uległość wobec prawa ludzkiego i Boskiego), nie głosili ludowi rzeczy tak okrutnych, wstrząsających i okropnych, jak za naszych dni. Nigdy nie słyszało się w czasie procesji biczowników świętych laud, czerpiących natchnienie z cierpień Chrystusa i Najświętszej Panny, nigdy nie kładło się takiego nacisku na pobudzenie wiary prostaczków przez wymienianie udręk piekielnych.
— Może jest to potrzeba pokuty —rzekłem.
— Adso, nigdy nie słyszałem tylu nawoływań do pokuty, ile dzisiaj, kiedy ani kaznodzieje, ani biskupi, ani nawet moi duchowi współbracia nie potrafią wskazać drogi prawdziwej pokuty…
— Ale trzeci wiek, anielski papież, kapituła w Perugii… —rzekłem zbity z pantałyku.
— Tęsknota. Wielka epoka pokuty dobiegła końca i dlatego może mówić o pokucie nawet kapituła generalna zakonu. Sto, dwieście lat temu był wielki pęd do odnowy. Jeśli wtedy ktoś o niej mówił, szedł na stos, bez różnicy: święty czy kacerz. Teraz mówią o niej wszyscy. W pewnym sensie rozprawia o niej nawet papież. Nie ufaj odnowie rodzaju ludzkiego, kiedy mówią o niej kurie i dwory.
— Ale brat Dulcyn —ośmieliłem się rzec, bo trawiła mnie ciekawość, by dowiedzieć się czegoś więcej o imieniu, które słyszałem wiele razy poprzedniego dnia.
— Skonał tak samo źle, jak źle żył, ponieważ on także pojawił się za późno. A zresztą, właściwie co ty o nim wiesz?
— Nic, dlatego i pytam…
— Wolałbym nigdy o tym nie mówić. Miałem do czynienia z niektórymi tak zwanymi apostołami i przyjrzałem im się z bliska. To smutna historia. Zakłóciłaby ci spokój. W każdym razie zakłóciła spokój mnie, a tym bardziej by cię wzburzyła, że nie czuję się w mocy wydać sądu. Jest to historia człowieka, który czynił rzeczy szalone, gdyż wprowadził w życie to, co głosili liczni święci. W pewnym momencie przestałem pojmować, po czyjej stronie jest wina, jakby… jakby przyćmił mi świadomość swojski powiew, który tchnął w dwóch przeciwnych obozach, świętych głoszących pokutę i grzeszników praktykujących ją, często kosztem innych… Ale mówię nie o tym, o czym chciałem. A może nie, może przez cały czas mówiłem o tym, że kiedy skończyła się epoka pokuty, dla pokutujących potrzeba pokuty stała się potrzebą śmierci. A ci, którzy zabijali oszalałych pokutników, przywracając tym sposobem śmierć śmierci, chcąc pognębić prawdziwą pokutę, bo ta oznaczała śmierć, zastąpili pokutę duszy pokutą wyobraźni, odwoływaniem się do nadprzyrodzonych wizji kaźni i krwi, zwąc ją „zwierciadłem” prawdziwej pokuty. Zwierciadło, które pozwala przeżywać w ciągu życia, w wyobraźni prostaczków, a czasem też uczonych, męki piekielne. Aby, powiada się, nikt nie grzeszył. Ma się bowiem nadzieję, że strach pozwoli odwieść duszę od grzechu, i ufa się, że ów strach zajmie miejsce buntu.
— Ale czy naprawdę przestali grzeszyć? —spytałem z niepokojem.
— Zależy od tego, co rozumiesz przez grzeszenie, Adso —rzekł mi mistrz. —Nie chciałbym być niesprawiedliwy wobec ludzi kraju, w którym mieszkam od wielu lat, lecz jak się wydaje, niewiele cnoty ma ludność italijska, jeśli bowiem odwraca się od grzechu, to tylko ze strachu przed jakimś bożkiem, byleby nazwali go wprzód imieniem świętego. Bardziej boją się świętego Sebastiana lub świętego Antoniego niż Chrystusa. Kiedy ktoś chce utrzymać w czystości jakieś miejsce, by nie oddawano tam uryny, co Italczycy czynią na sposób psów, maluje powyżej wizerunek świętego Antoniego z drewnianym szpikulcem i to wystarcza, by odstraszyć tych, którzy zamierzali w tym miejscu opróżnić pęcherz. W ten sposób Italczykom, a dzieje się tak z przyczyny ich kaznodziejów, grozi, że powrócą do starożytnych zabobonów i nie będą już wierzyć w zmartwychwstanie ciał; boją się tylko straszliwie ran cielesnych oraz uroków i dlatego większy lęk w nich budzi święty Antoni niż Chrystus.
— Ale Berengar nie jest Italczykiem —zauważyłem.
— To bez znaczenia, mówię o klimacie, który Kościół i zakony kaznodziejskie tworzą na tym półwyspie, a który stąd przenika wszędzie. Nawet do czcigodnego opactwa uczonych mnichów, jak tutaj.
— Ale przynajmniej nie grzeszą —nalegałem, byłem bowiem skłonny zadowolić się tym choćby.
— Gdyby to opactwo było speculum mundi,już miałbyś odpowiedź.
— Ale czy nim jest?
— By istniało zwierciadło świata, świat musi mieć jakiś kształt —zakończył Wilhelm, który był nazbyt filozofem na mój pacholęcy umysł.
TERCJA
Zanim wspięliśmy się do skryptorium, wstąpiliśmy do kuchni, ponieważ nie mieliśmy nic w ustach, odkąd wstaliśmy. Pokrzepiłem się rychło, wypijając garnuszek ciepłego mleka. Wielki komin południowy płonął już niby kuźnia, a w piecu piekł się chleb na cały dzień. Dwaj owczarze składali mięso dopiero co ubitej owcy. Wśród kucharzy ujrzałem Salwatora, który uśmiechnął się do mnie swoją wilczą twarzą. I zobaczyłem, że bierze ze stołu resztkę kurczaka z poprzedniego wieczoru i podaje ukradkiem owczarzom, ci zaś kryją dar w swoich skórzanych kaftanach, skłaniając się z ukontentowaniem. Ale główny kucharz spostrzegł to i zganił Salwatora:
— Szafarzu, szafarzu, masz zarządzać dobrami opactwa, nie zaś trwonić je!
— Synami Boga są —odparł Salwator —Jezus powiedział: cokolwiek czynita tym pueri,mnie czynita!
— Braciszek moich pludrów, minorycki wypierdek —odkrzyknął mu kucharz. —Nie jesteś już między swoimi braćmi, co po prośbie chodzą! O zaopatrzenie synów Boga niech turbuje się za nas miłosierdzie opata!
Salwator pociemniał na twarzy i obrócił się zagniewany.
— Nie jestem braciszkiem minorytą! Jestem mnichem Sancti Benedicti! Merdre à toy, bogomilo di merda!
— Bogomiła to ta twoja wszetecznica, którą bodziesz co noc swoim heretyckim członkiem, ty wieprzu! —wrzasnął kucharz.
Salwator wypchnął czym prędzej owczarzy i przechodząc spojrzał na nas z troską w oczach.
— Bracie —rzekł do Wilhelma —ty broń zakonu, który nie jest moim, powiedz mu, że filios Francisci non ereticos esse! —Potem szepnął mi do ucha: — Ille menteur, puah —i splunął na ziemię.
Kucharz wypchnął go i zatrzasnął za nim drzwi.
— Bracie —rzekł do Wilhelma z szacunkiem —nie mówiłem nic złego o twoim zakonie ni o nader świętych mężach, którzy doń należą. Miałem na myśli tego farbowanego minorytę i farbowanego benedyktyna, który jest ni pies, ni wydra.
— Wiem, skąd się wziął —powiedział Wilhelm ugodowym tonem. —Ale teraz jest mnichem jak i ty i winieneś mu braterski szacunek.
— Ale on wtyka nos tam, gdzie nie trzeba, jest zausznikiem klucznika, więc sam ma się za klucznika. Rozporządza opactwem, jakby do niego należało, dniem i nocą!
— Czemu nocą? —spytał Wilhelm. Kucharz zrobił gest, jakby chciał powiedzieć, że nie chce mówić o rzeczach mało cnotliwych. Wilhelm o nic go już nie pytał i dopił swoje mleko.
Paliła mnie coraz większa ciekawość. Spotkanie z Hubertynem, słuchy o przeszłości Salwatora i klucznika, coraz częstsze napomknienia o braciaszkach i heretyckich minorytach, zasłyszane w ciągu tych dni, niechęć mistrza do mówienia mi o bracie Dulcynie… Mój umysł zaczął składać ze sobą ułamki obrazów. Na przykład w naszej podróży co najmniej dwakroć spotkaliśmy procesję biczowników. Za pierwszym razem miejscowi patrzyli na nich jak na świętych, za drugim razem zaczęli już szeptać, że to heretycy. A przecież chodziło o tych samych ludzi. Szli dwoma szeregami przez ulice miasta, w procesji, okrywając jeno lędźwie, gdyż całkiem przezwyciężyli w sobie poczucie wstydliwości. Każdy miał w dłoni rzemienny bicz i raził się do krwi po ramionach, wylewając przy tym obficie łzy, jakby własnymi oczyma patrzył na mękę Zbawiciela, i błagając żałosnym pieniem o miłosierdzie Pana i wsparcie Matki Bożej. Nie tylko dniem, ale i nocą, z zapalonymi świecami, pośród srogiej zimy wędrowali wielką ciżbą od kościoła do kościoła, w pokorze padali na twarz przed ołtarzami; przodem szli kapłani niosący świece i chorągwie, a byli w ciżbie nie tylko mężczyźni i kobiety z gminu, ale także szlachetnie urodzone matrony, kupcy… I widzieliśmy wtenczas na własne oczy wielkie akty pokuty, złodzieje oddawali, co skradli, inni wyznawali zbrodnie…