— Którzy jednak głosili tę samą cześć dla Joachima z Kalabrii —nie ustępował opat —i możesz zapytać o to swojego konfratra Hubertyna.
— Zwracam uwagę, ojcze wielebny, że teraz jest twoim konfratrem —powiedział Wilhelm z uśmiechem i rodzajem niby-ukłonu, jakby chciał powinszować opatowi tego, że zyskał dla swojego zakonu człowieka cieszącego się tak dobrym imieniem.
— Wiem, wiem —uśmiechnął się opat. —A i ty wiesz, z jaką braterską życzliwością nasz zakon przyjął duchowników, kiedy ściągnęli na siebie gniew papieża. Mam na myśli nie tylko Hubertyna, ale licznych innych, skromniejszych braci, o których niewiele się wie, choć może powinno się wiedzieć więcej. Bywało bowiem tak, żeśmy przyjmowali uciekinierów, którzy przybywali odziani w habit braci mniejszych, a później dowiadywałem się, że koleje życia niosły ich w stronę zwolenników Dulcyna…
— Również tutaj? —spytał Wilhelm.
— Również tutaj. Wyjawiam ci coś, o czym w rzeczywistości wiem bardzo niewiele, a w każdym razie nie dość, by formułować oskarżenie. Ale zważywszy, iż prowadzisz śledztwo dotyczące życia w tym opactwie, dobrze, byś i ty wiedział o tych sprawach. Powiem ci przeto, że podejrzewam, uważaj, podejrzewam w oparciu o to, co słyszałem lub odgadłem, iż w życiu naszego klucznika, który właśnie przybył tutaj przed laty razem z falą braci mniejszych, był moment bardzo mroczny.
— Klucznika? Remigiusz z Varagine miałby być zwolennikiem brata Dulcyna? Wygląda mi na człeka zbyt łagodnego, a w każdym razie mniej troszczącego się o panią biedę, niż ktokolwiek mi znany… —rzekł Wilhelm.
— I w istocie nie mogę rzec o nim nic, i korzystam z jego usług, za które wdzięczna mu jest cała wspólnota. Lecz mówię o tym po to, byś zrozumiał, jak łatwo jest znaleźć powiązania między bratem a braciaszkiem.
— Raz jeszcze, ojcze wielebny, jesteś niesprawiedliwy, jeśli wolno mi się tak wyrazić —przerwał mu Wilhelm. —Mówimy o zwolennikach Dulcyna, nie zaś o braciaszkach. O tych wiele można powiedzieć, nie wiedząc nawet, o kim się mówi, albowiem są ich rozmaite rodzaje, lecz nie, że są krwiożerczy. Można im najwyżej zarzucić, że bez należytego rozeznania wprowadzają w życie rzeczy, które duchownicy głosili z większym umiarem i ożywieni prawdziwą miłością do Boga, choć zgoda, granice między jednymi a drugimi są dość płynne…
— Ale braciaszkowie to heretycy! —przerwał oschle opat. —Nie zadowalają się utrzymywaniem, że Chrystus i apostołowie byli biedni, doktryną, która choć jej nie podzielam, może być z pożytkiem przeciwstawiona awiniońskiej pysze. Braciaszkowie dobywają z tej doktryny praktyczny sylogizm, wniosek o prawie do buntu, do pustoszenia, do deprawowania obyczaju.
— Ale którzy braciaszkowie?
— Wszyscy, w ogóle. Wiesz, że splamili się haniebnymi zbrodniami, że nie uznają małżeństwa, że przeczą istnieniu piekła, że oddają się sodomii, że przyłączają się do herezji bogomiłów porządku bułgarskiego i ordo Drygonthie…
— Proszę cię —rzekł Wilhelm —nie mieszaj rzeczy różnych! Mówisz tak, jakby braciaszkowie, patareni, waldensi, katarzy, a wraz z nimi bogomili z Bułgarii i kacerze z Dragowicy byli jednym i tym samym!
— Bo są —rzekł sucho opat —bo są, gdyż to heretycy, i są, gdyż narażają na szwank porządek świata świeckiego, także porządek cesarski, którego ty, jak się zdaje, pragniesz. Sto i więcej lat temu stronnicy Arnolda z Brescii podpalali domy szlachetnie urodzonych i kardynałów, i takie były właśnie owoce lombardzkiej herezji patarenów. Wiem o tych heretykach rzeczy straszne, a czytałem je u Cezariusza z Eisterbach. W Weronie kanonik od świętego Gedeona, Everardo, zauważył pewnego razu, że ten, który go gościł, wychodzi co noc z żoną i córką. Wypytał, nie wiem już które z trojga, żeby dowiedzieć się, dokąd to chodzą i co czynią. Przyjdź i zobacz, odpowiedziano mu, i poszedł z nimi do podziemnego domu, bardzo obszernego, gdzie zgromadziły się osoby obu płci. Herezjarcha, kiedy już zapadła cisza, wygłosił mowę pełną bluźnierstw z zamiarem zepsucia ich życia i obyczajów. Potem zgaszono świecę i każdy rzucił się na swoją sąsiadkę, nie czyniąc różnicy między żoną prawowitą a kobietą niezamężną, między wdową a dziewicą, panią a służką ani (co było najgorsze, wybacz mi, Panie, iż mówię rzeczy tak plugawe) między własną córką a siostrą. Everardo, widząc to wszystko, jako lekkomyślny i lubieżny młodzieniec, udawał wyznawcę i zbliżył się, nie wiem już, czy do córki swojego gospodarza, czy do jakiejś innej dzieweczki, i kiedy zgasła świeca, zgrzeszył z nią. Co więcej, czynił to przez ponad rok i w końcu sam mistrz oznajmił, że młodzian z taką korzyścią uczestniczy w ich zgromadzeniach, iż rychło będzie mógł nauczać neofitów. W tym momencie Everardo pojął, w jaką przepaść runął, i zdołał wymknąć się zwodniczym urokom mówiąc, że przychodził do tego domu nie dlatego, iżby pociągała go herezja, lecz iż pociągały go dziewki. Tamci wygnali go. Lecz takie oto, widzisz, jest prawo i takie życie heretyków, patarenów, katarów, joachimitów —wszelkiej maści. Nic w tym dziwnego; nie wierzą w zmartwychwstanie ciał i w piekło jako karę dla niegodziwców i utrzymują, że można robić wszystko bezkarnie. Wszak mówią o sobie catharoi,to jest czyści.
— Abbonie —rzekł Wilhelm —żyjesz w tym wspaniałym i świętym opactwie z dala od podłości świata. Życie w miastach jest o wiele bardziej złożone, niż sądzisz, i są, widzisz, stopnie w błądzeniu i niegodziwości. Lot był znacznie mniejszym grzesznikiem niż jego współobywatele, którzy mieli nieczyste myśli nawet wobec aniołów przysłanych przez Boga, zaś zdrada Piotrowa była niczym wobec zdrady Judasza, bo jednemu wybaczono, a drugiemu nie. Nie możesz uważać patarenów i katarów za to samo. Pataria to ruch reformy obyczaju w granicach praw świętej matki Kościoła. Chcą jedynie ulepszyć sposób życia osób duchownych.
— Utrzymując, że nie powinno się przyjmować sakramentów od kapłanów, którzy się zbrukali…
— I błądzą, lecz jest to tylko błąd doktrynalny. Nigdy nie zamierzali zmieniać prawa Bożego…
— Ale patariańskie kazanie Arnolda z Brescii, które ów wygłosił w Rzymie ponad dwieście lat temu, pchnęło tłum wieśniaków do podpalenia domów szlachty i kardynałów.
— Arnold starał się wciągnąć do swojego ruchu reform władze miejskie. Nie poszły za nim, znalazł natomiast zrozumienie wśród ciżby biedaków i wydziedziczonych. Nie można obarczać go winą za to, że chcąc uczynić miasto mniej zepsutym, odpowiedzieli na jego wezwanie z taką siłą i takim gniewem.
— Miasto jest zawsze zepsute.
— Miasto jest miejscem, w którym żyje dzisiaj lud Boży, my zaś jesteśmy tego ludu pasterzami. Jest miejscem zgorszenia, albowiem bogaty prałat głosi ubóstwo biednemu i wygłodzonemu ludowi. Zamieszki patarenów z tej właśnie się zrodziły sytuacji. Są godne pożałowania, nie są niepojęte. Z katarami sprawa wygląda inaczej. Jest to herezja wschodnia, która przyszła spoza Kościoła. Nie wiem, czy naprawdę popełniają lub popełniali czyny, które się im przypisuje. Wiem, że odrzucają małżeństwo i przeczą istnieniu piekła. Zadaję sobie pytanie, czy o wiele z czynów, których nie popełnili, nie oskarżono ich dlatego tylko, że podtrzymywali takie a nie inne idee (z pewnością haniebne).
— I powiadasz mi, że katarzy nie wmieszali się między patarenów i że jedni i drudzy nie są niczym innym, jak tylko dwoma z niezliczonych twarzy tego samego zła?
— Powiadam, że wiele z tych herezji, niezależnie od doktryn, których bronią, ma powodzenie u prostaczków, ponieważ podsuwają im nadzieję innego życia. Powiadam, że bardzo często prostaczkowie niewiele wiedzą o doktrynie. Powiadam, że nieraz tłumy prostaczków pomieszały kazania katarskie z kazaniami patarenów, te zaś z tym, co mówią duchownicy. Życie prostaczków, Abbonie, nie jest rozświetlone mądrością i czujnym baczeniem na rozróżnienia, jakich dokonują mędrcy. Udręczone jest chorobą, ubóstwem, wyraża się z trudem wskutek niewiedzy. Dla wielu z tych ludzi przyłączenie się do grupy heretyków jest tylko jednym ze sposobów, ani gorszym, ani lepszym, wykrzyczenia swojej rozpaczy. Dom kardynała można spalić bądź dlatego, że pragnie się udoskonalić życie duchowieństwa, bądź że przeczy się istnieniu piekła, o którym owo duchowieństwo mówi. Lecz zawsze dlatego, że istnieje to piekło na ziemi i że żyje w nim trzoda, której jesteśmy pasterzami. Wszak wiesz doskonale, że jak oni nie czynią rozróżnienia między Kościołem bułgarskim a zwolennikami księdza Lipranda, tak często władza cesarska i jej stronnicy nie rozróżniają duchowników od kacerzy. Nierzadko grupy gibelinów, chcąc pobić swoich przeciwników, podtrzymywały wśród ludu prądy katarskie. Zdaje mi się, że czynili źle. I teraz wiem, że te same grupy, chcąc pozbyć się tych niespokojnych, zbyt niebezpiecznych i za „prostackich” adwersarzy, przypisywały jednym herezje innych i słały wszystkich na stos. Widziałem, przysięgam ci, Abbonie, widziałem na własne oczy, jak ludzi żyjących cnotliwie, szczerych zwolenników ubóstwa i czystości, lecz wrogów biskupów, owi biskupi oddawali sądom świeckim pozostającym na usługach bądź to cesarstwa, bądź wolnych miast, oskarżając ich o wspólnotę płciową, sodomię, niecne praktyki —którymi może nie ci, lecz właśnie tamci zgrzeszyli. Prostaczkowie są przeznaczeni na rzeź, można ich wykorzystać, kiedy trzeba przysporzyć kłopotów wrogiemu obozowi, ale , poświęca się ich, kiedy stają się zbędni.