Zeszliśmy dziesiątek albo więcej schodów i znaleźliśmy się w korytarzu, po którego obu stronach otwierały się poziome nisze, jakie później zdarzało mi się widzieć nieraz w katakumbach. Ale wtedy po raz pierwszy wszedłem do ossuarium i bardzo się bałem. Kości mnichów nagromadziły się tu w ciągu wieków, dobyte z ziemi i składane w niszach bez podejmowania próby, by odtworzyć kształty ciał. Ale w niektórych niszach były same kości drobne, w innych same czaszki porządnie ułożone prawie w piramidę, w ten sposób, by nie sturlały się jedna na drugą, i był to widok doprawdy przerażający, osobliwie przy tej grze cieni i świateł, które kaganek rzucał wzdłuż naszej drogi. W jednej z nisz zobaczyłem same dłonie, mnóstwo dłoni nieodwołalnie splecionych ze sobą w plątaninie martwych palców. Z ust dobył mi się okrzyk, bo w tym miejscu zmarłych miałem przez moment uczucie, że jest tu coś żywego, jakiś pisk i szybki ruch w cieniu.
— Szczury —uspokoił mnie Wilhelm.
— Co robią tutaj szczury?
— Przechodzą tędy, jak i my, bo ossuarium prowadzi do Gmachu, a zatem do kuchni. I do smacznych ksiąg w bibliotece. Teraz pojmujesz, czemu Malachiasz ma twarz tak surową. Urząd, który pełni, zmusza go do przechodzenia tędy dwa razy na dzień, wieczorem i rano. Ten w istocie nie ma się z czego śmiać.
— Ale czemu Ewangelia nigdy nie wspomina o tym, by Chrystus śmiał się? —spytałem ni z tego, ni z owego. —Jest naprawdę tak, jak mówi Jorge?
— Były zastępy takich, którzy zastanawiali się, czy Chrystus się śmiał. Sprawa nie interesuje mnie zbytnio. Sądzę, że nie śmiał się nigdy, gdyż był wszechwiedzący, jak winien być Syn Boży, więc wiedział, co uczynimy, my chrześcijanie. Ale otóż i doszliśmy.
I rzeczywiście, dzięki Bogu, korytarz skończył się, zaczęły się zaś nowe schody, a po ich przebyciu pozostało nam jedynie pchnąć drzwi z twardego drewna, wzmocnione żelaznymi okuciami, i znaleźliśmy się za kominkiem w kuchni, dokładnie pod krętymi schodami, które prowadziły do skryptorium. Kiedy pięliśmy się po nich, zdało się nam, że z góry słyszymy jakieś odgłosy.
Poczekaliśmy chwilę w milczeniu, po czym rzekłem:
— To niemożliwe. Nikt nie wszedł tu przed nami…
— Zakładając, że jest to jedyna droga prowadząca do Gmachu. W minionych wiekach była tu twierdza, musi zatem być więcej wejść tajemnych, niż wiemy. Trzeba wchodzić ostrożnie. Ale mamy niewielki wybór. Jeśli zgasimy kaganek, nie będziemy wiedzieli, dokąd idziemy, jeśli będzie zapalony, zaniepokoimy kogoś, kto jest nad nami. Jedyna nadzieja, że jeśli ktoś tam jest, boi się jeszcze bardziej niż my.
Dotarliśmy do skryptorium, wyłaniając się z baszty południowej. Stół Wenancjusza znajdował się dokładnie po przeciwnej stronie. Idąc tam, oświetlaliśmy nie więcej niż kilka łokci ściany, gdyż sala była obszerna. Mieliśmy nadzieję, że nie ma nikogo na dziedzińcu i nikt nie ujrzy światła w oknach. Wyglądało na to, że na stole jest porządek, ale Wilhelm pochylił się zaraz, by obejrzeć karty na dolnej półeczce, i wydał okrzyk zawodu.
— Czegoś brak? —zapytałem.
— Widziałem dziś tutaj dwie księgi, a jedna była po grecku. I tej właśnie nie ma. Ktoś ją zabrał, i to pospiesznie, gdyż jeden z pergaminów spadł na ziemię.
— Ale stół był strzeżony…
— Oczywiście. Być może ktoś tu szperał przed chwilą. Może jeszcze tu jest. —Obrócił się ku cieniom i jego głos rozległ się między kolumnami: —Jeśli tu jesteś, biada ci!
Wydało mi się, że myśl jest dobra. Jak już powiedział Wilhelm, zawsze lepiej, żeby ten, kto budzi w nas strach, bał się bardziej niż my.
Wilhelm położył na stole kartę, którą znalazł na ziemi, i zbliżył do niej oblicze. Poprosił, bym mu przyświecił. Zbliżyłem światło i ujrzałem stronicę białą w górnej połowie, a w dolnej pokrytą drobnym pismem, którego pochodzenie poznałem z trudem.
— To po grecku? —spytałem.
— Tak, ale niezbyt dobrze rozumiem. —Dobył z habitu swoje soczewki i wetknął je mocno okrakiem na nos, a potem jeszcze bardziej pochylił oblicze.
— To greka, napisana bardzo drobnym pismem, a jednak bez ładu i składu. Nawet w okularach czytam z trudem, przydałoby się więcej światła. Zbliż no się…
Ujął kartę w rękę i trzymał ją tuż przed nosem, ja zaś, jak głupiec, zamiast zajść mu od ramienia trzymając światło wysoko nad jego głową, stanąłem właśnie przed nim. Poprosił, żebym przesunął się w bok, i czyniąc to, musnąłem płomieniem verso karty. Wilhelm odgonił mnie kuksańcem, pytając, czy chcę spalić mu manuskrypt, potem wykrzyknął. Zobaczyłem wyraźnie, że na górnej części stronicy ukazało się parę niewyraźnych znaków barwy żółtobrązowej. Wilhelm kazał podać sobie kaganek i poruszał nim pod kartą, trzymając płomień dość blisko powierzchni pergaminu, tak by ogrzać ją, nie podpalając jednak. Powoli, jakby jakaś niewidzialna ręka kreśliła: „Mane, Tekel, Fares”, na czystej stronie karty, kolejno, w miarę jak Wilhelm poruszał płomieniem i jak dym, który wzbijał się z wierzchołka płomienia, zaciemniał verso, zobaczyłem, że rysują się litery nie przypominające żadnego alfabetu poza alfabetem nekromantów.
— Niezwykłe —rzekł Wilhelm. —Coraz ciekawsze! —Rozejrzał się dokoła? —Ale lepiej nie wystawiać tego odkrycia na zasadzki naszego tajemniczego gospodarza, jeśli jeszcze tu jest…
Zdjął soczewki i położył je na stole, później zwinął starannie pergamin i ukrył go w habicie. Oszołomiony jeszcze tym biegiem wydarzeń, co najmniej cudownych, miałem właśnie prosić go o dalsze wyjaśnienia, kiedy przeszkodził nam jakiś nagły i suchy odgłos. Dobiegł od strony schodów wschodnich, prowadzących do biblioteki.
— On tam jest, łap go! —krzyknął Wilhelm i rzuciliśmy się w tamtą stronę, mój mistrz szybciej, ja wolniej, gdyż niosłem kaganek. Usłyszałem dźwięk, jakby ktoś potknął się i upadł, a kiedy dobiegłem, zastałem Wilhelma u stóp schodów, jak przyglądał się ciężkiemu woluminowi o okładkach wzmocnionych ćwiekami. W tym samym momencie usłyszeliśmy inny hałas dochodzący od strony, z której przybyliśmy.
— Jaki jestem głupi! —krzyknął Wilhelm. —Szybko do stołu Wenancjusza!
Pojąłem. Ktoś, kto stał za naszymi plecami, rzucił woluminem, by zwabić nas w odległy kąt sali.
Raz jeszcze Wilhelm był szybszy ode mnie i pierwszy dotarł do stołu. Biegnąc za nim dostrzegłem cień, który zmykał ku schodom baszty zachodniej.
Ogarnięty zapałem bojowym, wcisnąłem lampkę w dłoń Wilhelma i rzuciłem się na oślep w stronę schodów, po których zbiegł uciekinier. W tym momencie czułem się niby rycerz Chrystusa walczący z wszystkimi zastępami piekielnymi, i płonąłem żądzą, by dopaść nieznajomego i rzucić go mojemu mistrzowi do nóg. Runąłem na łeb na szyję po krętych schodach plącząc się w połach mej sukni (była to jedyna chwila w moim życiu, przysięgam, kiedy ubolewałem nad tym, że wstąpiłem do klasztoru!), ale w tej samej chwili pocieszyłem się myślą, a była to myśl jak błyskawica, iż mój przeciwnik musi walczyć z taką samą przeszkodą. I co więcej, jeśli zabrał księgę, dłonie ma zajęte. Wpadłem głową naprzód do kuchni, za piecem chlebowym, i w świetle gwiezdnej nocy, która rozświetlała blado rozległą sień, ujrzałem cień przemykający przez drzwi refektarza i zamykający je za sobą. Rzuciłem się tam, chwil kilka biedziłem się z ich otwarciem, wbiegłem, rozejrzałem się dokoła i nie zobaczyłem już nikogo. Drzwi wychodzące na zewnątrz były jeszcze zaryglowane. Obróciłem się. Mrok i cisza. Dostrzegłem światełko w kuchni i oparłem się o ścianę. Na progu między dwoma pomieszczeniami ukazała się oświetlona kagankiem twarz. Krzyknąłem. Był to Wilhelm.
— Nie ma już nikogo? Tak właśnie myślałem. Nie wyszedł drzwiami. Nie ruszył w stronę przejścia przez ossuarium?
— Nie, wyszedł stąd, ale nie wiem którędy!
— Mówiłem ci, są tu inne przejścia i nie ma co ich szukać. Ten, którego ścigamy, pewnie wyłania się teraz w jakimś odległym miejscu. A wraz z nim moje okulary.