Mrugnął do mnie porozumiewawczo i rzekł tym swoim dziwacznym językiem, że je za wszystkie te lata, które przegłodował. Zacząłem go przepytywać. Opowiedział mi o żałosnym dzieciństwie we wsi, gdzie powietrze było niezdrowe, deszcze częste, zaś na polach wszystko gniło i było zatrute śmiercionośnymi wyziewami. Kolejne pory roku przynosiły, tak w każdym razie rozumiałem, wylewy rzek, aż na polach nie było już bruzd i z korca ziarna zbierało się ćwiertnię, a potem z ćwiertni nie zostawało już nic. Również panowie mieli twarze blade jak biedacy, aczkolwiek —zauważył Salwator —biedacy umierali częściej niż panowie, być może dlatego (zauważył z uśmiechem), że była ich większa liczba… Ćwiertnia kosztowała piętnaście solidów, korzec sześćdziesiąt solidów, kaznodzieje zapowiadali kres czasów, ale rodzice i dziadkowie Salwatora pamiętali, że kiedyś już tak było, doszli więc do wniosku, iż kres czasów zbliża się zawsze. Kiedy już zjedli ścierwo wszystkich ptaków i wszelkie zwierzę nieczyste, jakie można było znaleźć, rozeszła się pogłoska, że ktoś we wsi zaczął wykopywać trupy. Salwator z wielką werwą, jakby był histrionem, wyjaśnił, jak mieli zwyczaj postępować ci „homeni malissimi”,którzy kopali w ziemi gołymi rękami w dzień po egzekwiach. „Mniam!” —mówił i wbijał zęby w pasztet barani, ale ja widziałem na jego twarzy grymas desperata, który pożerał zwłoki. A poza tym niektórzy, gorsi jeszcze od tamtych, nie zadowalając się wykopywaniem trupów z poświęconej ziemi, niby zbóje zaczajali się w lasach i napadali podróżnych. „Ciach! —mówił Salwator z nożem przy gardle. —Mniam!” Zaś najgorsi z najgorszych wabili dzieci jajkiem lub gruszką, by wyprawić sobie ucztę, ale —jak wyjaśnił z wielką ścisłością Salwator —najpierw je gotując. Opowiedział o pewnym mężczyźnie, który przybył do wsi sprzedając tanio gotowane mięso, i nikt nie mógł uwierzyć w takie szczęście, aż wreszcie ksiądz powiedział, że chodzi o mięso ludzkie, i rozjuszony tłum rozszarpał mężczyznę na kawałki. Ale tej samej nocy ktoś ze wsi poszedł wykopać zabitego i jadł mięso tego kanibala, a kiedy został na tym przyłapany, wieś skazała na śmierć także jego.
Salwator opowiedział mi nie tylko tę historię. W urywanych słowach, zmuszając mnie do przypomnienia sobie tej odrobiny prowansalskiego i dialektów włoskich, które znałem, opowiedział mi dzieje swojej ucieczki z rodzinnej wioski i błądzenia po świecie. Z jego opowieści rozpoznałem wielu, których poznałem już i spotkałem w drodze, i wielu innych, których poznałem później i rozpoznaję teraz, nie jestem więc pewien, czy z odległości tylu lat nie przypisuję mu przygód i zbrodni będących własnością innych, przed nim i po nim, a teraz nakładających się w moim znużonym umyśle na siebie, tak że jeden tylko obraz rysuje mi potęga tejże samej wyobraźni, co łącząc wspomnienie złota ze wspomnieniem góry, wytwarza sobie ideę góry złota.
W czasie podróży słyszałem często, jak Wilhelm wypowiadał słowo: prostaczkowie, którym to wyrazem niektórzy jego konfratrzy określają nie tylko lud, ale także ludzi nieuczonych. Termin ten zawsze wydawał mi się zbyt ogólny, albowiem w miastach italijskich poznałem kupców i rzemieślników, którzy nie byli klerkami, ale bynajmniej nie byli niewykształceni, chociaż swą wiedzę ujmowali w słowa używając języka pospolitego. A trzeba też powiedzieć, że niektórzy spośród tyranów władających w owym czasie półwyspem byli nieukami w zakresie wiedzy teologicznej, medycznej, logicznej i w łacinie, ale z pewnością nie byli prostaczkami ani golcami. Dlatego sądzę, że również mój mistrz, kiedy mówił o prostaczkach, używał pojęcia raczej prostackiego. Lecz Salwator był bez wątpienia prostaczkiem, pochodził ze wsi od wieków doświadczanej przez niedostatek i gwałty panów feudalnych. Był więc prostaczkiem, ale nie głupcem. Wzdychał do świata odmiennego, który w czasach, kiedy uciekł z rodzinnego domu, nabrał, sądząc po tym, co sam Salwator mi powiedział, rysów krainy obfitości, gdzie na drzewach ociekających miodem rosną gomułki serów i wonne kiełbasy.
Pchany tą nadzieją, prawie nie chcąc uwierzyć, że ten świat jest padołem łez, gdzie (jak mnie nauczono) nawet niesprawiedliwość została przewidziana przez Opatrzność, by utrzymać równowagę rzeczy, wskutek czego wymyka się nam często Jej zamysł, Salwator podróżował przez rozmaite ziemie od swojego ojczystego Monferratu w stronę Ligurii, a potem dalej z ziem Prowansji do ziem króla Francji.
Błąkał się po świecie, żebrząc, plądrując cudze kurniki i sady, udając choroby, zaciągając się na jakiś czas w służbę u któregoś z panów, ruszając dalej leśną ścieżką albo bitym traktem. Ujrzałem oczyma duszy, jak przyłącza się do band włóczęgów, którzy w następnych latach, a sam to widziałem, coraz większą liczbą błąkali się po Europie: fałszywi mnisi, szarlatani, wydrwigrosze, dziady, nicponie i oberwańcy, trędowaci i chromi, łaziki, łazęgi, bajarze, duchowni bez ojczyzny, wędrowni scholarze, szulerzy, żonglerzy, okaleczeni najemnicy, Żydzi tułacze, załamani na duchu uciekinierzy z rąk niewiernych, szaleńcy, banici, złoczyńcy z odciętymi uszami, sodomici, a między nimi wędrowni rękodzielnicy, tkacze, kotlarze, krześlarze, szlifierze, wyplatacze słomy, murarze i również wszelkiego pokroju łotrzykowie spod ciemnej gwiazdy, szachraje, szelmy, szubienicznicy, urwisy, szubrawcy, ludzie bez dachu nad głową, przechery, bluźniercy, franty, chłystki, świętokupcy i wiarołomni kanonicy i księża, ludzie, którzy żyli już tylko z łatwowierności innych, fałszerze buli i pieczęci papieskich, handlarze odpustami, fałszywi paralitycy, którzy padali u drzwi kościołów, waganci, którzy uciekli z klasztorów, sprzedawcy relikwii, odpuściciele, wróżbici i chiromanci, nekromanci, znachorzy, fałszywi kwestarze, wszelkiego gatunku rozpustnicy, znieprawiacze mniszek i dziewcząt przez oszustwo lub przemoc, udający puchlinę wodną, hemoroidy, epilepsję, podagrę i rany, a ponadto ciężką melancholię. Byli, którzy naklejali sobie na ciało plastry, by udawać nieuleczalne wrzody, inni, którzy wypełniali sobie usta płynem koloru krwi, by udawać, że plują krwią i mają suchoty, filuci, którzy udawali, że słabują na któryś z członków, wspierając się bez żadnej potrzeby na kijach i naśladując ataki padaczki, świerzb, guzy dymienicze, obrzęki, owijając się bandażami, nakładając na ciało przepaski, barwniki z szafranu, nosząc żelaza na rękach, opaski na głowach, pchając się ze swoim smrodem do kościołów i padając nagle na samym środku placów, tocząc ślinę i wywracając oczami, wyrzucając nozdrzami krew uczynioną z soku morwy i czerwieni rtęciowej, a wszystko po to, by wydrzeć pożywienie lub pieniądze od ludzi lękliwych, którzy pamiętali o tym, że święci ojcowie zachęcają do dawania jałmużny: dziel twój chleb z głodnym, wprowadź pod swój dach tego, kto nie ma dachu nad głową, nawiedzaj Chrystusa, udziel gościny Chrystusowi, odziej Chrystusa, bo jak woda oczyszcza z ognia, tak jałmużna oczyszcza nas z grzechów.
Również po tych wszystkich zdarzeniach, o których tu opowiadam, wielu widziałem i widzę nadal wzdłuż biegu Dunaju tych szarlatanów, a imiona ich i rodzaje legion, jak imię demona: szachraje, niby-pogorzelcy, protomedycy, pauperes verecundi,chromoty, łżykmotry, mendyki, arcygamraci, franty, machlarze, mytlarze, łapigrosze, przechery, sykofanty, trutnie, pożyczniki, fałeszniki, naśladowniki rzucawki albo wodowstrętu, chąśniki, wendetarze, zbieguny, łomiwroty, ślozotoki.
Byli jak szlam, który spływa ścieżkami naszego świata, a między nich wślizgiwali się kaznodzieje dobrej wiary, kacerze szukający nowych ofiar, podżegacze do niezgody. Właśnie papież Jan, stale lękający się ruchów prostaczków, głoszących i praktykujących ubóstwo, występował przeciwko kwestującym kaznodziejom, którzy według słów jego przyciągali gapiów, wywieszając chorągwie pstre od wyobrażanych na nich figur, głosili kazania i wyłudzali pieniądze. Czy słusznie ten świętokupczy i znieprawiony papież stawiał na równi żebrzących braci, którzy głosili ubóstwo, i te bandy golców i obwiesiów? Ja w owych dniach, choć podróżowałem trochę po półwyspie italijskim, nie miałem już jasnego rozeznania; słyszałem o braciach z Altopascio, którzy w swych kazaniach grozili ekskomuniką i obiecywali odpusty, rozgrzeszali z grabieży i bratobójstwa, z zabójstwa i krzywoprzysięstwa w zamian za pieniądze, dawali do zrozumienia, że w ich szpitalu odprawia się codziennie do stu mszy, więc zbierali na nie datki, i że ze swoich dóbr dają wiano dla dwustu ubogich dziewcząt. I słyszałem o bracie Pawle Chromym, który żył na odludziu w lesie koło Rieti i chełpił się, iż miał bezpośrednio od Ducha Świętego objawienie, że akt cielesny nie jest grzechem; tak więc uwodził swoje ofiary, które nazywał siostrami, zmuszając je, by dały się chłostać na gołe ciało, przyklękając w tym czasie pięciokroć, aby utworzyć kształt krzyża, zanim przedstawi swoje ofiary Bogu i weźmie od nich to, co nazywał pocałunkiem pokoju. Lecz czy była to prawda? I co łączyło tych samotników, którzy głosili o sobie, że zostali oświeceni, z braćmi ubogiego żywota, którzy przebiegali drogi półwyspu naprawdę czyniąc pokutę, znienawidzeni przez duchowieństwo i biskupów, których występki i złodziejstwa piętnowali.