Pakhymer obserwował grupkę, która na moment zarysowała się w świetle, kiedy Viridoviks odchylił połę namiotu.
— Nie — westchnął. — Chyba nie jest.
Następnego ranka Marek przez chwilę sadził, że bębnienie kropel deszczu o namiot to puls szumiący mu w uszach. Bolała go głowa. W ustach miał smak ścieków. Kiedy usiadł zbyt gwałtownie, żołądek podszedł mu do gardła, a otoczenie zawirowało.
Ruch obudził Helvis. Kobieta ziewnęła i przeciągnęła się.
— Dzień dobry, kochany — powiedziała z uśmiechem, dotykając jego ramienia. — Jak się czujesz?
Nawet jej łagodny kontralt brzmiał dla niego zgrzytliwie.
— Okropnie — wychrypiał trybun, trzymając się za głowę. — Myślisz, że Nepos umie leczyć kaca? — Odbiło mu się.
— Gdyby istniało lekarstwo na mdłości, z pewnością kobiety w ciąży by je znały. Możemy pomęczyć się razem — zaproponowała żartobliwie, ale widząc nieszczęśliwą minę Skaurusa, dodała: — Postaram się, żeby Malrik był cicho. — Chłopiec już ruszał się pod kocem.
— Dziękuję — powiedział Marek.
Naprawdę był wdzięczny. Hałaśliwy trzylatek mógłby go dobić.
Ulewa oznaczała, że nie będzie ognisk. Rzymianie zjedli na śniadanie zimną owsiankę, zimną wołowinę i rozmoknięty chleb. Trybun zignorował narzekania żołnierzy. Myśl o jakimkolwiek jedzeniu napawała go wstrętem. Usłyszał, że Gajusz Filipus wydaje instrukcje, brnąc z chlupotem przez błoto od jednej grupki do drugiej.
— Nie zapomnijcie naoliwić zbroi. To łatwiejsze niż później zeskrobywać rdzę i łatać przegniłą skórę, bo byliście leniwi. Nasmarujcie też broń, choć niech was bogowie bronią, skoro muszę wam o tym przypominać.
Po zniknięciu Leksosa Blemmydesa nie miał kto wskazać oddziałowi Skaurusa drogi do Amorion. Dolina była nie zamieszkana. Rozgniewani hodowcy, których bydło posłużyło rozgromieniu Yezda, nie chcieli pomóc żołnierzom. Według nich przybysze najpierw zaprzyjaźnili się z nimi, a potem zdradzili.
Z dużym opóźnieniem armia w końcu ruszyła błotnistym szlakiem na południowy wschód. Niebo miało kolor ołowiu. Deszcz padał przez wiele godzin, czasem drobnymi kroplami, kiedy indziej zaś nieprzezroczystymi płachtami, które niósł szczypiący zimowym chłodem wiatr.
W tych warunkach trudno było zachować stały kierunek marszu. Przemoczeni i nieszczęśliwi legioniści pokonywali serię przecinających się małych kanionów, istny labirynt Minosa.
Pod wieczór nawałnica ustała. Słońce wyjrzało przepraszająco na świat przez postrzępione chmury. Żołnierze z przestrachem zawołali, że zachodzi na wschodzie, gdyż świeciło im prosto w twarze.
Usłyszawszy to, Kwintus Glabrio potrząsnął z rezygnacją głową.
— Czy to nie typowe? Prędzej odwrócą niebiosa do góry nogami, niż przyznają, że się pomylili.
— Za dużo czasu spędzasz w towarzystwie Gorgidasa — stwierdził Gajusz Filipus. — Zaczynasz mówić jak on.
Skaurus odniósł takie samo wrażenie, choć sięgając pamięcią wstecz, nie mógł sobie przypomnieć, by często widział razem młodszego centuriona i lekarza.
— Zdarzają się gorsze rzeczy — zachichotał Glabrio.
Gajusz Filipus poprzestał na tym. Tolerował wady młodszego oficera, nawet jeśli go nie do końca rozumiał.
Marek, który poczuł się trochę lepiej, był zadowolony, że nie doszło do sprzeczki. Nie jadł przez cały dzień i lekko kręciło mu się w głowie. Nie miał dość sił, by położyć kres prawdziwej kłótni.
O świcie tylko strzępy pędzących szarych chmur i czerwonobrązowe błoto, które zdzierało sandały ze stóp, wskazywały, że przeszła burza. Kolor brei skojarzył się Markowi z chorągwiami Yezda. Z zadowoleniem spostrzegł wyrastające z niej drobne zielone pędy, którym się wydawało, że to wiosna. Podzielił się tą myślą z Gajuszem Filipusem. Starszy centurion wybuchnął ochrypłym śmiechem.
— Wkrótce się przekonają, jak bardzo się pomyliły. — Wciągnął rześki północny wiatr. Po latach spędzonych na otwartych przestrzeniach, znał się na pogodzie. — Niedługo spadnie śnieg.
Zupełnie przypadkiem, gdyż nadal nie mieli przewodnika, dotarli po południu do jakiegoś miasta. Nazywało się Aptos i liczyło około pięciu tysięcy mieszkańców. Nie miało murów i najwyraźniej było nie znane Yezda. Na jego widok trybun omal się nie rozpłakał. Według niego takie miasta stanowiły największe osiągnięcie Videssos. Kolejne pokolenia żyły w nich bez obawy, że następnego dnia zjawią się najeźdźcy, którzy zagarną owoce wielu lat pracy. Podobne oazy spokoju były teraz rzadkością na ziemiach zachodnich. Wszystko wskazywało na to, że wkrótce nie ostanie się żadna.
Mnisi, którzy wyrywali chwasty ze zmiękczonej przez deszcz ziemi ogrodów warzywnych, patrzyli w zdumieniu na oddział ubłoconych najemników. Zgodnie z nakazem gościnności pośpieszyli do spiżarń i wrócili ze świeżym chlebem i dzbanami wina. Stali przy drodze, rozdzielając dary wszystkim, którzy zatrzymali się choć na chwilę.
Skaurus miał mieszane uczucia w stosunku do videssańskich kapłanów. Tacy jak ci serdeczni mnisi byli najlepszymi ludźmi pod słońcem. Pomyślał też o Neposie i patriarsze Balsamonie. Lecz czasami gorliwość czyniła z nich groźnych ksenofobów. Trybun przypomniał sobie antynamdalajskie zamieszki w stolicy i pogrom, który kapłan Zemarkhos próbowało zgotować Vaspurakanerom z Amorion. Marek zacisnął usta, gdy sobie uświadomił, że fanatyk nadal tam mieszkał.
Pozłacane kule na iglicach monastyru zostały za Rzymianami. Kiedy maszerowali przez Aptos, otoczyła ich banda rozwrzeszczanych małych chłopców, którzy zasypywali ich pytaniami: Czy to prawda, że Yezda mają dziewięć stóp wzrostu? Czy w Videssos ulice są wysadzane perłami? Czy żołnierskie życie nie jest najwspanialsze na świecie?
Ładny chłopiec, który zadał to ostatnie pytanie, miał około dwunastu lat. Ogarnięty marzeniem o dorosołości, aż się palił, żeby uciec z armią.
— Nie wierz w to ani przez minutę, chłopcze — odparł Gajusz Filipus z powagą, którą Marek rzadko u niego widywał. — Żołnierka to zajęcie jak każde inne, może trochę brudniejsze. Wybierz ją dla chwały, a umrzesz młodo.
Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem, jakby usłyszał, że jeden z mnichów bluźni. Skrzywił się. Kiedy ma się dwanaście lat, łzy parzą.
— Dlaczego to chłopcu zrobiłeś? — zapytał Viridoviks. — Nie ma nic złego w podsycaniu marzeń.
— Czyżby? — Pytanie zabrzmiało jak trzask drzwi. — Mój młodszy brat myślał tak samo. Nie żyje od trzydziestu lat.
Spojrzał na Celta kamiennym wzrokiem, prowokując do kłótni. Viridoviks poczerwieniał i nie odezwał się więcej.
W mieście Skaurus dowiedział się, że Amorion leży zaledwie cztery dni marszu na południowy wschód od Aptos. Dorośli wskazali Rzymianom drogę, ale żaden nie palił się, żeby ich tam zaprowadzić.
— Nie można nie trafić — oświadczył pewien pulchny obywatel z optymizmem typowym dla wszystkich prowincjuszy.
— Może nie, ale na pewno spróbujemy — mruknął do siebie Gajusz Filipus.
Marek był skłonny zgodzić się z nim. Często jakiś punkt orientacyjny był nim dlatego, że miejscowi widywali go każdego dnia. Dla obcego stanowił tylko kolejne drzewo, wzgórze albo stodołę.
Co gorsza, o świcie następnego dnia wrócił deszcz. Nie była to złośliwa nawałnica taka jak poprzednio, lecz ulewa niesiona wiatrem od morza. Droga do Amorion, i tak w złym stanie, wkrótce stała się nieprzejezdna. Wozy i fury grzęzły po osie z tłustym błocie. Gdy mimo to legioniści wyruszyli, w niedługim czasie dwa konie złamały nogi i żołnierze musieli je dobić. Pomagali zwierzętom, lecz tempo marszu było żółwie. Zapewnienia mieszkańców Aptos, że podróż do Amorion potrwa cztery dni, zakrawały aa okrutną drwinę.