Anhoghin nie udzielał mu przebaczenia. Mówił, że nie jest potrzebne. Ogarnięty wdzięcznością Skaurus stał przez dłuższy czas w milczeniu, po kostki w błocie, nie zważając za krople deszczu spływające po twarzy.
— Dziękuję — wyszeptał w końcu.
Zapłonęła w nim wściekłość, że Vaspurakanerzy, spokojni, porządni ludzie, którzy nie prosili świata o nic więcej, tylko żeby ich zostawił w spokoju, nie mogli go znaleźć we własnym podbitym kraju ani w Amorion będącym ich azylem. W tej pierwszej sprawie nic nie mógł zrobić. Okazało się to nawet ponad siły Imperium. Jeśli chodzi o drugą…
— Mamy was pomścić? — spytał Anhoghina w zawziętością, która zaskoczyła jego samego.
Pod wpływem chwili zapomniał o chłodnej kalkulacji z ostatnich tygodni.
— Tak! — krzyknął natychmiast Senpat Sviodo.
Zawsze można było liczyć na nieprzejednanego Vaspukaranera, jeśli chodziło o dowolny plan wymagający działania. Kiedy jednak przetłumaczył to Mesropowi Anhoghinowi, ten potrząsnął głową.
— Czemu by to miało służyć? Ci z nas, którzy mogli uciec, zrobili to, a umarli nie dbają o zemstę. Ten kraj ma dosyć wojen. Yezda śmialiby się widząc, że walczymy miedzy sobą.
Skaurus otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nic nie powiedział. Kiedy indziej roześmiałby się, gdyby z ust innego człowieka usłyszał argumenty, które sam często wysuwał. Lecz wyczerpany, ubłocony i przemoczony Anhoghin ze zmierzwioną brodą i poczuciem klęski w oczach nie wzbudzał śmiechu.
Trybun przygarbił się.
— Niech cię diabli, masz rację — powiedział ze znużeniem i dostrzegł rozczarowanie na wyrazistej twarzy Sviodo. — Skoro nie możemy iść dalej, lepiej wracajmy do Aptos.
Odwrócił się, żeby wydać stosowne rozkazy, i po raz pierwszy w życiu poczuł się stary.
ROZDZIAŁ III
Miasto leżące na wzgórzach na pomocny zachód od Amorion nie było złym miejscem na zimową kwaterę. Skaurus wkrótce się o tym przekonał. Rzymianie musieliby szturmować Amorion, Aptos zaś przyjęło ich z otwartymi rękami. W tej odludnej dolinie nie widziano żadnego Yezda, lecz krążyły pogłoski, że nomadzi są w pobliżu, więc przyjazny garnizon nagle stał się pożądany.
Mieszkańcy miasta wiedzieli o klęsce Imperium. Miejscowy szlachcic Skyros Phorkos wystawił oddział złożony z chłopów, żeby walczyć pod Mavrikiosem przeciwko Yezda. Do tej pory wojownicy nie wrócili. Dopiero teraz rodziny i przyjaciele zaczęli sobie uświadamiać, że nigdy nie wrócą.
Syn i dziedzic Phorkosa miał jedenaście lat. Wdowa Nerse przejęła obowiązki po mężu. Była kobietą o surowej urodzie. Patrzyła na świat chłodno i realistycznie. Kiedy Rzymianie i ich towarzysze wrócili do Aptos, przyjęła ich jak udzielnych książąt, ku podbudowaniu nielicznych mieszkańców miasta, którzy nie zlękli się deszczu.
Na cześć gości wydała oficjalny obiad, na który prosiła Skaurusa i oficerów. Nawet jeśli Rzymianie zauważyli licznych strażników przed posiadłością Phorkosa, nie napomknęli o tym gospodyni, która również pominęła milczeniem wzmocnioną eskortę legionistów.
Może dzięki tej delikatności obiad — pieczona koza z cebulą i czosnkiem, gotowana fasola, kapusta, świeży chleb, dziki miód i kandyzowane owoce — przebiegł dość gładko. Wino lało się strumieniami, choć Marek, zauważywszy umiar gospodyni i mając w pamięci poranek po ostatniej hulance, nie pił dużo.
Kiedy słudzy zebrali puste talerze, Nerse przystąpiła do rzeczy.
— Jesteśmy zadowoleni z waszej obecności — oświadczyła. — Będziemy jeszcze bardziej zadowoleni, kiedy przekonamy się, że zamierzacie nas chronić, a nie rabować.
— Dostarczajcie nam chleba i paszy dla zwierząt, a zapłacimy za wszystko — odparł Marek. — Moi żołnierze nie są grabieżcami.
— To mniej niż miałam nadzieję, ale więcej niż się spodziewałam — stwierdziła Nerse. — Potraficie dotrzymać słowa?
— Co byłyby warte moje obietnice? Jedynym sprawdzianem będzie nasze zachowanie. Sama, pani, je osądzisz.
Markowi spodobał się sposób przedstawienia sprawy. Nerse o nic nie błagała. Podobała mu się również jej bezpośredniość. Nie próbowała wykorzystywać kobiecości, lecz traktowała Rzymianina jako równego sobie i najwyraźniej oczekiwała od niego tego samego.
Trybun spodziewał się drobnego szantażu, że mieszkańcy Aptos będą współpracowali tylko wtedy, jeśli sami będą dobrze traktowani. Lecz gospodyni skierowała rozmowę na błahsze sprawy. Niedługo potem wstała, ukłoniła się z wdziękiem i odprowadziła gości do drzwi.
Gajusz Filipus milczał niemal przez cały obiad. Podobnie jak inni towarzysze Skaurusa, został zaproszony przez grzeczność. Jego obecność nie była konieczna. Na dworze centurion zatrzymał się i szczelniej owinął płaszczem.
— To jest kobieta! — powiedział.
Mówił tak entuzjastycznie, że Marek ze zdziwieniem uniósł brwi. Nigdy nie myślał o swoim zastępcy inaczej jak o mizoginie.
— Sądząc po wyglądzie, w łożu byłaby zimna jak karp schwytany w sieć — stwierdził Viridoviks, jak zwykle przekorny.
— Chyba, żeby ją rozgrzać — sprzeciwił się Laon Pakhymer.
Jak to żołnierze, sprzeczali się przez całą drogę powrotną do obozu.
Dopiero na miejscu trybun uświadomił sobie, że Nerse w rzeczywistości sformułowała groźbę, choć nie wyraziła jej wprost, lecz delikatnie zasugerowała. Był ciekaw, czy znała videssańską grę w karty, która w przeciwieństwie do rzymskich odpowiedników zależała jedynie od umiejętności gracza. Jeśli tak, to nie chciałby grać przeciwko z niej.
Zimowanie w Aptos kojarzyło się Markowi z wpełznięciem do nory i zatkaniem jej za sobą. Legioniści znajdowali się od wiosny w centrum wydarzeń. Skaurus zbratał się z królewską rodziną Videssos, toczył spór z premierem, zrobił sobie osobistego wroga z księcia-czarnoksiężnika stojącego na czele wrogów królestwa, walczył w wielkiej bitwie, która mogła odmienić losy Imperium na najbliższe lata. A teraz utknął w prowincjonalnym mieście i zastanawiał się, czy zapasy jęczmienia wystarczą do wiosny. Była to nagła zmiana, ale przywróciła mu poczucie rzeczywistości, którego omal nie utracił.
Aptos leżało na odludziu, lecz dotarły do niego wieści o klęsce pod Maraghą. Odległe królestwa Thatagush i Agder również dowiedziały się o niej do tej pory. Lecz Rzymianie przynieśli nowinę o zagarnięciu władzy przez Ortaiasa Sphrantzesa. Poza tym w Aptos nikt nie słyszał o prześladowaniach Vaspuraknerów w mieście odległym o kilka dni marszu.
Trybun chciał być na bieżąco z tym, co się dzieje z Imperium. Pewnego ranka, niedługo po tym jak spadły śniegi, wdał się w rozmowę z Laonem Pakhymerem.
— Chciałbym wysłać paru jeźdźców na zachód — oznajmił.
— Na zachód? — Khatrish uniósł brwi. — Chcesz wiedzieć, co się stało z młodym Gavrasem, tak?
— Tak. Skoro mamy wybór tylko między Yezda a Ortaiasem, życie herszta złodziei nagle zaczyna wyglądać nęcąco.
— Wiem, co masz na myśli. Dam ci chłopaków. — Pakhymer cmoknął językiem. — Nienawidzę ich wysyłać, gdy jest tak nikła nadzieja, że wrócą, ale co mogę zrobić?
— Skąd mają wrócić? — Oddech Senpata Sviodo wydobył się parującą chmurą. Vaspurakaner właśnie skończył ćwiczenia z mieczem i jeszcze ciężko dyszał.
Kiedy Marek mu odpowiedział, młody mężczyzna wzniósł ręce do nieba.
— To szaleństwo! Któż inny powinien udać się do Vaspurakanu jak nie para „książąt”? Nevrata i ja wyruszymy za godzinę.
— Khatrishe obrócą szybciej niż wy. Podróżują jak koczownicy — zaprotestował Marek.