— Dobrze się prezentują — zauważył Gajusz Filipus, a Skaurus skinął głową.
Żołnierze jechali z pewnością siebie, którą zaszczepił im Thorisin, co po klęsce pod Maraghą było dużym osiągnięciem. Markowi poprawił się nastrój.
Próbował ocenić, ilu wojowników towarzyszy Gavrasowi. Tysiąc w dolinie… dwa… trzy tysiące, nie, prawdopodobnie mniej, gdyż pośrodku jechało sporo dużych wozów. Powiedzmy dwa i pół tysiąca.
Solidna pierwsza dywizja — pomyślał trybun. Za chwilę pojawi się reszta armii i wtedy będzie miał lepsze pojęcie o jej sile. Thorisin dostrzegł go, stojącego na czele legionu, i pomachał mu w mało królewski sposób. Mile połechtany Marek odwzajemnił gest.
Według jego oceny powinna już pojawić się następna część armii. Marek chciał podrapać się po głowie i zrobiło mu się głupio, kiedy palce zazgrzytały po hełmie.
— Na Herkulesa! — mruknął pod nosem Gajusz Filipus. — Myślę, że to już wszyscy.
Skaurus miał ochotę roześmiać się albo rozpłakać, lub jeszcze lepiej, zrobić obie rzeczy naraz. Więc to była ta potężna horda Thorisina Gavrasa, przy pomocy której zamierzał odzyskać Videssos i wypędzić Yezda z kraju? Wliczając kilkuset wojowników Pakhymera, sam miał prawie tyle samo żołnierzy.
Kiedy jednak Imperator mijał zgromadzonych mieszkańców Aptos, ci pochylali głowy, oddając mu cześć. A gdy zbliżył się oddziałów Marka, ustawionych w paradnym szyku, Laon Pakhymer padł na twarz, składając Gavrasowi hołd jako suwerenowi. Podobnie zrobił Gagik Bagratouni i Czerwony Zeprin, który stał obok Skaurusa.
Rzymianin, wychowany w tradycji republikańskiej, nigdy nie padał na twarz przed Mavrikiosem. Teraz też tego nie zrobił, ograniczając się do głębokiego ukłonu. Przypomniał sobie, jak wściekły był młody Gawras, kiedy przy pierwszym spotkaniu Marek nie ugiął kolan przed Imperatorem. Teraz Thorisin zatrzymał konia przed trybunem i zaśmiał się sucho.
— Uparty jak zawsze, co?
Ponieważ Imperator zwrócił się do niego bezpośrednio, Marek uniósł głowę i przyjrzał mu się z bliska. Thorisin miał w sobie tę samą energię, która zjednała mu serce obywateli Videssos, kiedy był tylko bratem Mavrikiosa. Zachował też ironiczny błysk w oczach, który sprawiał, że ludzie nie wiedzieli, czy mają go poważnie traktować. Widać w nim jednak było pewną twardość i większą dojrzałość. Upodobniało go to do Mavrikiosa.
— Czy inaczej byście mnie rozpoznali, Wasza Wysokość? — zapytał Skaurus.
Thorisin uśmiechnął się. Przesunął spojrzeniem po milczących szeregach Rzymian, oceniając ich liczbę, podobnie jak trybun oceniał jego wojsko.
— Jesteś zbyt skromny — stwierdził. — Poznałbym cię po czarach, które pozwoliły ci zachować prawie nietknięty legion. Byliście w samym środku bitwy, prawda?
Skaurus wzruszył ramionami. Najgorzej było tam, gdzie straż przyboczna Mavrikiosa, złożona z Halogajczyków, walczyła do ostatniego człowieka i poległa razem z Imperatorem. Marek nie odezwał się, ale Thorisin wyczytał to w jego oczach. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
— Pomścimy go — powiedział spokojnie. Obietnica niemal pozwoliła zapomnieć, że Mavrikios poniósł klęskę w bitwie z Yezda, mając ponad pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Jego brat podejmował się takiego samego zadania, nie mówiąc o wojnie domowej, a dysponował armią dziesięć razy mniej liczną, łącznie z Rzymianami i ich towarzyszami.
— Jeśli chcesz, możesz rozpuścić żołnierzy — powiedział Thorisin do Marka. — Im mniej ceremoniału, tym lepiej. Weź oficerów i przynieś wina. Porozmawiamy sobie.
— Więc ten miernota naprawdę zapoczątkował klęskę? — zadumał się Thorisin. — Słyszałem to już wcześniej, ale nie mogłem uwierzyć, nawet jeśli chodzi o Ortaiasa. — Potrząsnął głową. — Jeszcze jeden powód, żeby się z nim rozprawić… jakby trzeba było innego.
Z gołą głową, kubkiem w ręce i nogami w czerwonych butach, opartymi na stole, wyglądał raczej jak żołnierz odpoczywający po podróży. Jego dowódcy, Videssańczycy i Vaspurakanerzy, zachowywali się równie swobodnie. Mavrikios lubił wyszukane królewskie ceremonie dla podkreślenia własnej godności, choć uważał je za głupie. Thorisin po prostu się tym nie przejmował.
Wysłuchał uważnie opowiadania Skaurusa o wędrówkach Rzymian. Uderzył się w uda, kiedy Marek wyjaśnił mu, jak skorzystał ze sztuczki Hannibala, żeby uwolnić się od Yezda.
— Pognałeś płonące stada na nomadów? Świetny pomysł.
Trybun nie wspomniał o pożegnalnym podarunku Avshara. Gdy tylko khamorthcki zwiadowca przyniósł wieść, że Thorisin jest blisko, Marek pochował głowę Mavrikiosa. Skoro wkrótce miał się zjawić prawdziwy Gavras, ryzyko, że podszyje się pod niego fałszywy, wydawało się mniejsze.
— Dość tego gadania o nas — powiedział Viridoviks i zwrócił się do Thorisina: — Gdzie się podziewałeś, człowieku? Przez całe miesiące nikt nie wiedział, czy żyjesz, jesteś martwy czy też może znalazłeś się w zaczarowanej krainie i wrócisz za sto lat, co na nic by się nam nie zdało.
Thorisin nie obraził się za tę bezceremonialność. Jego opowieść była taka, jakiej spodziewał się trybun. Zdziesiątkowane prawe skrzydło wielkiej videssańskiej armii wycofało się w vaspurakańskie góry, jeszcze dziksze niż te, przez które przechodzili Rzymianie. Tam wojsko rozproszyło się. Pokonani żołnierze wymykali się pojedynczo lub małymi grupkami, by przedrzeć się na wschód.
Gajusz Filipus pokiwał głową.
— Domyśliłem się tego, widząc jakich masz przy sobie żołnierzy, panie — skomentował. — Zaciężni chłopi i tchórze dawno polegli albo uciekli.
— Otóż to — przyznał Thorisin.
Pod jednym względem wojsko Gavrasa przeżyło trudniejsze chwile niż Rzymianie. Yezda naprawdę ich ścigali i trzeba było dwóch czy trzech prawdziwych bitew, stoczonych przez tylną straż, żeby się od nich uwolnić.
— To ten przeklęty diabeł w białej szacie — powiedział jeden z videssańskich oficerów. — Przypiął się mocniej niż pijawka i wyssał więcej krwi.
Marek i jego towarzysze czujnie pochylili się do przodu.
— Więc Avshar szedł za wami — stwierdził trybun. — Nic dziwnego, że w tych stronach nie było po nim śladu. Nie mieliśmy pojęcia, co trzyma go z dala od Videssos.
— Ja nadal nie wiem — przyznał się Gavras. — Zniknął parę tygodni po bitwie i nie mam pojęcia, gdzie teraz jest. Tak czy inaczej, jego odejście nas uratowało. Bez niego Yezda, choć zawzięci, są jak motłoch. Z nim… — słowa uwięzły mu w krtani.
— Czy Amorion oszalało? — zapytał Marka Indakos Skylitzes, oficer, który wspomniał o Avsharze. — Posialiśmy tam człowieka, żeby zaniósł wieść o Thorisinie, a oni pogonili go kijami. Przez jeden dzień myśleliśmy, że nie przeżyje. Na Phosa, nawet w czasie wojny domowej heroldowie mają pewne prawa. — Jako videssański baron, Skylitzes wiedział, co mówi.
— To jest teraz miasto Zemarkhosa i jego słowo jest tam prawem — odparł Marek. Nagle przyszło mu coś do głowy. — Czy wasz posłaniec był przypadkiem Vaspurakanerem?
Skylitzes spojrzał na niego niepewnie, lecz Thorisin skinął głową.
— Haik Amazasp? Tak. A co to ma wspólnego… Aha. — Nachmurzył się jeszcze bardziej, kiedy przypomniał sobie, że fanatyczny kapłan Amorion chciał rozpocząć prześladowania heretyków z królewskim błogosławieństwem. — Ortaias go poprze… co nie znaczy, że Zemarkhos będzie miał z tego duży pożytek.
— Pomścisz nas, panie? — wykrzyknął zapalczywie Senpat Sviodo. — Nie pożałujesz tego. Amorion to doskonała baza do marszu na wschód. Dobrze o tym wiesz, panie.