Rozgorączkowany Vaspurakaner zerwał się z krzesła. Gagik Bagratouni również zaczął się podnosić z oczywistym zamiarem. Thorisin gestem kazał im usiąść.
— Nie. Jedziemy do Videssos, nigdzie indziej. Mając stolicę, odzyskamy całe Imperium. Bez niej kraj nie będzie naprawdę nasz. — Ujrzawszy rozczarowanie na twarzach, dodał: — Winni nie unikną zemsty. Namdalajczycy wyruszają z Phanaskertu i spodziewam się, że Amorion znajdzie się na ich drodze. Zrównają miasto z ziemią, jeśli Zemarkhos choć piśnie o herezji, a zrobi to. Jest fanatykiem.
Gavras przyjrzał się zebranym z lekkim rozbawieniem. Po chwili Vaspurakanerzy odprężyli się. Skaurus musiał przyznać, że jest w tym dużo racji.
Ciężkozbrojna jazda, złożona z sześciu lub siedmiu tysięcy ludzi, mogła wyrwać się z każdej pułapki. Więc żołnierze Duchy też się ruszyli? — pomyślał. Armie spływały jak strumyczki z topniejących śniegów. Wyglądało jednak na to, że Namdalajczycy mają znacznie więcej wojska niż Thorisin.
— W jakich stosunkach jesteś z mieszkańcami Wschodu? — zapytał.
— Jak zawsze istnieje między nami wzajemny brak zaufania — odparł Gavras. — Jeśli zobaczą, że mają wolną drogę, skoczą nam do gardeł. Nie zamierzam dawać im okazji.
— Może ludzie Onomagoulosa mogliby przyjść nam z pomocą — zasugerował Marek.
— Co? Baanes żyje? — zdumiał się Imperator.
— Jeśli można wierzyć opowieściom kupców — powiedział Gajusz Filipus, który nadal wątpił w plotkę.
Thorisin natomiast uznał ją za całkiem prawdopodobną.
— To świetnie. Stary lis. Dalej lubi płatać figle — mruknął.
Skaurus odniósł wrażenie, że Imperator nie jest zbytnio uszczęśliwiony.
Kiedy Aptos zniknęło za zakrętem drogi, Gajusz Filipus wydał długie westchnienie.
— Po raz pierwszy od wielu lat żałuję, że znowu wyruszam w drogę — powiedział.
— Na bogów, dlaczego? — spytał Marek zaskoczony.
Maszerowanie pod wiosennym niebem było jedną z przyjemności żołnierskiego życia. Po ostatnich deszczach ziemię pokrył dywan nowej trawy, a bite drogi Videssos nie zdążyły zmienić się we wstęgi duszącego kurzu. Powietrze było łagodne, balsamiczne, pełne nawoływań wracających ptaków. Nawet motyle wyglądały świeżo. Jasne skrzydełka jeszcze nie zmatowiały i nie postrzępiły się.
— Mogę ci powiedzieć — odezwał się Viridoviks. — Biedak ma złamane serce. Lepiej żeby zapomniał, gdzie umieścił uczucia.
— Do diabła z tobą — warknął Gajusz Filipus.
O jego zdenerwowaniu najlepiej świadczyło użycie celtyckiego idiomu.
Przez chwilę Marek nie miał pojęcia, o czym mówi Viridoviks ani dlaczego starszy centurion bierze poważnie jego kpiny. Szybko jednak znalazł odpowiedź.
— Nerse? — zapytał. — Wdowa po Phorkosie?
— Jeśli nawet tak, to co z tego? — mruknął Gajusz Filipus, najwyraźniej żałując, że w ogóle się odzywał.
— Dlaczego nie pozalecałeś się do niej? — wybuchnął trybun.
Gajusz Filipus zaciął się w milczeniu. Zacisnął usta i wlepił wzrok w drogę przed sobą, nie reagując na docinki Viridoviksa. Po jakimś czasie Celtowi znudziła się jednostronna zabawa i odszedł porozmawiać z Minucjuszem o szermierce.
Przyglądając się ponurej minie centuriona, Marek doszedł do pewnych wniosków. Dziwne, że człowiek nieustraszony w boju, który uważał gwałt i cudzołóstwo za część żołnierskiego fachu, bał się zbliżyć do kobiety, gdy poczuł coś więcej niż pożądanie.
Armia Thorisina Gavrasa śpieszyła na północny wschód w stronę Morza Videssańskiego. Imperator miał nadzieję zarekwirować statki i spaść na Ortaiasa, zanim uzurpator przygotuje się na spotkanie. Lecz w każdym porcie, do którego docierało wojsko, kapitanowie wypływali w morze, żeby zanieść młodemu Sphrantzesowi wieść o przybyciu rywala.
Za trzecim razem, w wiosce rybackiej Tavas, cierpliwość Thorisina wyczerpała się.
— Kupiłbym to miejsce za dwa miedziaki — warknął, chodząc jak tygrys w klatce.
Obserwował, jak kolorowe żagle pękatego statku handlowego kierują się na północ, a potem skręcają na wschód do Videssos i znikają we mgle.
Splunął z odrazą.
— Co tu zostało? Kilka łodzi rybackich. W każdej zmieściłoby się po kilkunastu ludzi.
— Powinieneś złupić tych zdradzieckich kupców i chłopów. Nauczyć ich moresu — powiedziała Komitta Rhangawe.
Zawzięta mina na szczupłej, arystokratycznej twarzy nadawała jej wygląd polującego jastrzębia; pięknego, lecz śmiertelnie niebezpiecznego.
Zaniepokojony krwiożerczą radą kobiety Gavrasa, Skaurus powiedział pośpiesznie:
— Może statek po prostu wypłynął w morze. Zresztą Ortaias pewnie jest już ostrzeżony. Jeśli flota stanie po jego stronie, nie damy rady się przeprawić.
Komitta Rhangawe spiorunowała go wzrokiem, lecz Thorisin westchnął ciężko.
— Pewnie masz rację. Gdyby udało mi się wypłynąć cztery dni temu z Prakany… — westchnął znowu. — Co zwykł mawiać ten biedak Khoumnos? „Gdyby «jeśli» i «ale» były kandyzowanymi orzechami, wszyscy byliby tłuści”.
Nephon Khoumnos nie żył od pół roku, zabity przez Avshara w bitwie pod Maraghą. Ani Gavras, ani Marek nie chcieli o tym myśleć.
— Miejscowi popierają cię, niezależnie od tego, co robią kapitanowie statków — stwierdził trybun, wyrażając bardziej bezpośredni sprzeciw wobec planów Komitty.
Uśmiech Imperatora był gorzki.
— Oczywiście, że tak. Jesteśmy na wschodzie. Tutaj lud poznał już poborców podatkowych Ortaiasa. I jego pieniądze również.
Oszukane monety Sphrantzesa były stałym przedmiotem żartów w armii jego przeciwnika. Jeśli chodzi o urzędników skarbowych, Skaurus jeszcze nie widział żadnego. Uciekali przed Thorisinem szybciej niż żeglarze.
Pięć dni później przybył poseł od Ortaiasa w towarzystwie straży złożonej z dziecięciu jeźdźców. Celowo zjawił się w obozie Thorisina wieczorem. Jeden z żołnierzy niósł białą tarczę nasadzoną na włócznię: znak rozejmu.
— Co ten tchórzliwy łajdak może mieć mi do powiedzenia? — warknął Thorisin, ale pozwolił wpuścić emisariusza.
Żołnierze Sphrantzesa nie zasługiwali na to miano. Nadawali się tylko na eskortę. Sam poseł był człowiekiem zupełnie innej miary. Marek rozpoznał w nim jednego z popleczników Vardanesa Sphrantzesa, ale nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.
Thorisin natomiast doskonale wiedział, z kim ma do czynienia.
— Ach, Pikridios, jak miło cię widzieć — powiedział, ale jego ton był jadowity.
Pikridios Goudeles udawał, że tego nie zauważył. Zsiadł z konia z westchnieniem ulgi. Niepewnie trzymał się w siodle. Wodze z pewnością raniły jego białe, wydelikacone ręce. Jedyne zgrubienie widniało na prawym środkowym palcu. Gryzipiórek — pomyślał Skaurus, doceniając trafność pogardliwego określenia, którego videssańscy żołnierze używali wobec cywilnych sług Imperium.
Mimo niewojskowego wyglądu elegancki Goudeles był człowiekiem, z którym należało się liczyć. Jego ciemne oczy błyszczały inteligencją, a o odwadze świadczyła sama obecność w obozie rywala Imperatora.
— Wasza Wysokość — powiedział do Thorisina i przykląkł na jedno kolano, pochylając głowę. Nie padł przed nim na twarz, ale wyraził szacunek w innej formie.
Niektórzy żołnierze Gavrasa wznieśli okrzyki widząc, że ambasador wroga w taki sposób honoruje ich dowódcę. Dla innych to było za mało. Sam Thorisin wyglądał na zaskoczonego.
— Wstań, wstań — powiedział niecierpliwie. Goudeles podniósł się i otrzepał kurz z eleganckich bryczesów do jazdy konnej. Cisza przedłużała się. Wreszcie przerwał ją Thorisin, przyznając mu w myślach punkt.