— Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział. — To uprzejmie z twojej strony, żeś przyjęła mnie bez stosownego uprzedzenia.
Z przyjemnością zjadł jedno z ciasteczek. Było nadziane rodzynkami i orzechami i posypane cynamonem; lepsze od gęsi — pomyślał. Nadal dręczyło go wspomnienie świątecznego posiłku.
— Mój stryj dał nam obojgu jasno do zrozumienia, że oszustwa urzędników są kwestią najwyższej wagi, prawda? — zagadnęła, wznosząc lekko brwi.
Skaurus zastanowił się, czy postanowiła go zaskoczyć zmianą tematu, czy też kpiła sobie z niego? Nie potrafił w najmniejszym stopniu przejrzeć Alypii Gavry, a nie sądził, by ona miała z tym kłopot w stosunku do niego. Czuł, że księżniczka ma nad nim zdecydowaną przewagę.
— Jeżeli przeszkadzam… — zaczął i zawiesił głos.
— Nie mam do roboty nic, co nie mogłoby zaczekać — odparła, wskazując na biurko jak jego własne załadowane zwojami i księgami. Zdołał przeczytać złocony tytuł na grzbiecie oprawnego w skórę tomu: „Kronika Siedmiu Królestw”. Ona zobaczyła, na co patrzy, i skinęła głową.
— Historia wymaga czasu.
Samo biurko było proste, sosnowe, nie lepsze od tego, przy którym pracował Marek. Reszta mebli, łącznie z krzesłami, na których siedzieli, była równie skromna. Jedyną ozdobą była ikona nad biurkiem: surowy wizerunek Phosa.
Na pierwszy rzut oka księżniczka wyglądała prawie równie surowo. Miała na sobie bluzkę i spódnicę w kolorze ciemnobrązowym, bez żadnej biżuterii. Jej włosy ściągnięte były w mały, ciasny kok na karku. Ale w zielonych oczach — będących rzadkością wśród Videssańczyków — widniało ironiczne rozbawienie, skutecznie łagodzące surową pozę.
— O jakie nadużycie gryzipiórków chodzi? — zapytała, i Skaurus również w jej głosie usłyszał rozbawienie.
— O żadne — przyznał — chyba że przypadkiem wiesz, co zrobili z aktami podatkowymi Kybistry.
— Nie wiem — odparła natychmiast — ale z pewnością mag znajdzie je dla ciebie.
— Hmm, może spróbuje — powiedział zdumiony Skaurus.
Ten pomysł nie wpadł mu do głowy. Mimo lat spędzonych w Videssos, nadal nie akceptował magii i rzadko uświadamiał sobie, że mógłby z niej korzystać. Zastanowił się, ile magicznych praktyk odprawia się wokół niego. On ich nie zauważał, ale dla Videssańczyków stosowanie czarów było czymś tak powszednim, jak zakładanie płaszcza dla ochrony przed zimnem.
Te rozmyślania rozwiały się, gdy przypomniał sobie o głównej przyczynie złożenia wizyty księżniczce.
— Prawdę mówiąc, nie przyszedłem w sprawie urzędowej — zaczął i przedstawił historię spotkania z Taronem Leimmokheirem.
Alypia stała się poważna, czujna i skupiona. Ten wyraz doskonale pasował do jej twarzy. Marek, patrząc na nią, pomyślał o bogini Minerwie. Po zakończeniu jego sprawozdania milczała przez dłuższą chwilę, po czym zapytała:
— Co sądzisz na ten temat?
— Nie wiem, w co wierzyć. Świadczące przeciwko niemu dowody są niepodważalne, ale jednak gdy pierwszy raz usłyszałem jego głos, pomyślałem, że słowo tego człowieka jest dobrą monetą. I to mnie nęka.
— Może masz rację. Znam Leimmokheira od pięciu lat; od czasu, gdy mój ojciec zasiadł na tronie, i nigdy nie widziałam, by admirał zrobił coś nieuczciwego czy nikczemnego. — Kąciki jej ust uniosły się w niewesołym uśmiechu. — Nawet traktował mnie tak, jakbym była prawdziwą Imperatorową. Może był na tyle prostolinijny, by tak uważać.
Skaurus wsparł brodę na grzbiecie dłoni i spojrzał na podłogę.
— Wobec tego porozmawiam z twoim stryjem, zgoda? — Nie cieszyła go ta perspektywa, bowiem Thorisin w kwestii Leimmokheira miał własne zdanie.
Alypia również to rozumiała.
— Pójdę z tobą, jeżeli chcesz.
— Będę wdzięczny — rzekł szczerze. — Dzięki temu zmniejszy się prawdopodobieństwo uznania mnie za zdrajcę.
Uśmiechnęła się.
— Miejmy nadzieję. Mamy poszukać go teraz?
Nagie gałęzie drzew rzucały już długie cienie.
— Jutro wystarczy. Chciałbym zobaczyć, co robią moi ludzie. Nie mam po temu tak wielu okazji, jak powinienem.
— Zgoda. Mój stryj lubi rankiem jeździć konno, więc spotkajmy się w południe przed Wielkim Dworem.
Wstała, co było znakiem, że audiencja dobiegła końca.
— Dziękuję — powiedział Marek, również wstając.
Wziął jeszcze jedno ciastko z emaliowanej tacy, potem uśmiechnął się do siebie, gdy coś mu się przypomniało. Jadł takie ciastka wcześniej i wiedział, kto je upiekł.
— Są równie dobre jak te, które pamiętam — powiedział.
Po raz pierwszy zobaczył, że rezerwa Alypii zniknęła. Oczy księżniczki rozszerzyły się lekko, ręka zatrzepotała, jakby chciała odrzucić komplement.
— Zatem do jutra — rzekła cicho.
— Do jutra.
Po powrocie do koszar trybun dostał się w wir dyskusji. Gorgidas popełnił błąd, próbując wyjaśnić greckie pojecie demokracji Viridoviksowi i udało mu się jedynie osiągnąć to, że celtycki szlachcic popadł w bezbrzeżne zdumienie.
— To całkowicie niezgodne z naturą — podsumował Gal. — Wszak sami bogowie wynieśli niektórych ponad innych.
Arigh syn Arghuna, który przyszedł w odwiedziny do Viridoviksa i raczył się winem, z wigorem pokiwał głową.
— Bzdura — powiedział Skaurus. Rzymscy patrycjusze też próbowali wynieść jednego nad resztę ludzi. Minęły wieki, nim to się udało.
Ale Gorgidas zwrócił się do niego, warcząc:
— Co sprawiło, żeś pomyślał, że potrzebuję twojej pomocy? Twoja bezcenna rzymska republika również ma swoich arystokratów, chociaż oni kupują sobie tytuły, zamiast je dziedziczyć. Dlaczego Krassus jest człowiekiem godnym wysłuchania, jeśli nie z powodu worków z pieniędzmi?
— O co się kłócicie? — zapytał niecierpliwie Arigh; wzmianka o Krassusie znaczyła dla niego tyle co nic, a niewiele więcej dla Viridoviksa. Jednakże Arshaum był synem naczelnika i wiedział, co myśleć o idei Greka. — Klan posiada swoją szlachtę z takich samych powodów, z jakich armia ma swoich generałów. Kiedy nadchodzą kłopoty, ludzie wiedzą, za kim podążyć.
Gorgidas odpalił:
— A dlaczego podążać za kimś jedynie z powodu jego urodzenia? Mądrość byłaby lepszym przewodnikiem.
— Jeśli przychodzisz z pola z nogami brudnymi od gnoju i mówisz jak urodzony cham, nikt nie będzie chciał słuchać twych mądrości — powiedział Viridoviks.
Na płaskiej twarzy Arigha malowała się pogarda dla wszystkich ziemian; szlachty i chłopów, ale poparł stanowisko Celta. W chrapliwej, urywanej mowie powiedział do Gorgidasa:
— Cudzoziemcze, pozwól, że opowiem ci pewną historię, która pokaże, o co mi chodzi.
— Historię? Zaczekaj chwilę, dobrze?
Lekarz wybiegł truchcikiem i wrócił z tabliczką i stylusem. Jeżeli cokolwiek mogło ostudzić jego zamiłowanie do dyskusji, to tylko perspektywa dowiedzenia się więcej o świecie, w którym przyszło mu żyć. Ustawił rylec nad woskiem.
— W porządku, zaczynaj.
— Stało się to parę lat temu, rozumiecie — zaczął Arigh. — Wśród Ashraumów, którzy walczą pod sztandarem Czarnej Owcy, bliskich sąsiadów klanu mego ojca. Jeden z ich wojennych wodzów, imieniem Kuyuk, był człowiekiem nikczemnego rodu, ale miał dryg do władzy. Obalił naczelnika klanu tak schludnie, że tylko proszę, ale ponieważ nie był synem wielmoży, szlachetnie urodzeni niechętnie robili to, co kazał. Jednakże był bystry i obmyślił sobie pewien plan.