ROZDZIAŁ XII
Trybun kichnął. Gajusz Filipus spojrzał nań z odrazą.
— Jeszcze nie przeszło ci to cholerstwo?
— Męczy mnie i męczy — powiedział żałośnie Marek, wycierając nos. Oczy mu łzawiły i miał wrażenie, że głowa jest trzy razy większa niż normalnie. — Ile to już, trzy tygodnie?
— Co najmniej. Oto cena za posiadanie dzieci. — Gajusz Filipus, sam oburzająco zdrowy, przemieszał śniadaniową owsiankę i pociągnął potężny łyk wina. — To jest dobre! — Poklepał się po brzuchu.
Skaurus nie miał apetytu, co nie było złe, bowiem stracił smak.
Do baraku wmaszerował Viridoviks, prezentujący się wspaniale w pelerynie ze szkarłatnych skór. Poczęstował się pieprzną kiełbasą z baraniny, owsianką i winem, po czym klapnął na krześle obok trybuna i starszego centuriona.
— Dobrego dnia! — zawołał, wznosząc kubek w toaście.
— Wzajemnie — odparł Marek. Zmierzył Celta wzrokiem od góry do dołu. — Po coś się tak wystroił od samego rana?
— Może dla niektórych to wczesny ranek, drogi Skaurusie, ale dla mnie to koniec nocy. — Mrugnął znacząco do dwóch Rzymian.
— Hmm… — mruknął Marek tak niezobowiązująco, jak tylko możliwe.
Normalnie przechwałki Viridoviksa go bawiły, ale od kiedy Gal wplątał się w romans z Komittą Rhangawe, im mniej wiedział, tym lepiej. Brak zainteresowania ze strony Gajusza Filipusa również nie stanowił zachęty dla Viridoviksa. Marek był pewien, że starszy centurion zazdrości Celtowi powodzenia, ale prędzej dałby się porąbać, niż do tego przyznał.
Viridoviks, gadatliwy jak zawsze, nie potrzebował zachęty. Po długim, hałaśliwym siorbnięciu zauważył:
— Nie pytacie, ale wam powiem! Czy uwierzycie, ta dziwka miała czelność powiedzieć mi, bym odprawił wszystkie moje dziewczyny i miał tylko ją? I żebym ja sam dzielił się nią z nim bez słowa. To szczyt bezczelności! — Ugryzł kiełbasę, skrzywił się, gdy trafił na pieprz, i znów napił się wina.
— Dzielił się kim z kim? — zapytał Gajusz Filipus, skonfundowany tymi zaimkami.
— Nieważne — rzekł szybko Marek.
Im mniej ludzi wiedziało o schadzkach Viridoviksa, tym później wieść o nich dotrze do Thorisina Gavrasa. Nawet Viridoviks to zrozumiał, bo nagle przybrał chytry wyraz twarzy. Ale jego słowa o tym, co powiedziała Komittą, zaniepokoiły trybuna na tyle, że zapytał:
— Co odpowiedziałeś tej pani?
— Oczywiście to, co powiedziałby każdy celtycki szlachcic i dżentelmen: każ się wypchać. Żadna dziewczyna tak mi nie przygadała.
— Och, nie! — Skaurus miał ochotę ująć obolałą głowę w dłonie.
Biorąc pod uwagę zapalczywy charakter Komitety i jej poczucie własnego znaczenia, dziwne, że Viridoviks miał okazję opowiadać swe przeżycia.
— A ona co na to?
— Och, dąsała się trochę, jasne, ale wybiłem jej to z głowy. — Viridoviks przeciągnął się z zadowoleniem.
Trybun patrzył na niego ze strachem w oczach. Jeżeli to prawda, Gal rzeczywiście był prawdziwym ogierem.
Viridoviks wydłubał paznokciem kawałek chrząstki spomiędzy zębów, potem beknął.
— Trzeba odpocząć — powiedział — jeśli człowiek odstawia kocura po nocach, musi swoje odespać w dzień. Nieco snu nigdy nie zaszkodzi, zatem za pozwoleniem… — Wstał, dopił wino i wyszedł, pogwizdując radośnie.
— Dobra, co z tym twoim „nieważne”? — zapytał Gajusz Filipus, gdy tylko Celt zniknął z pola widzenia. — O co tu chodzi?
I tak Marek opowiedział o Komitcie i miał niejaką przyjemność widząc, jak starszemu centurionowi szczęka opada ze zdziwienia.
— Jowiszu wszechmogący! — Wydusił w końcu Gajusz. — Ten chłopak wcale nie myśli, prawda?
Zastanawiał się przez minutę, po czym dodał:
— Wolałbym naostrzyć swój instrument na ostrzu miecza, niż zbliżyć się do tej kocicy. Mimo wszystko to bezpieczniejsze.
Trybun skrzywił się na to porównanie, ale powoli pokiwał głową; w głębi duszy uważał tak samo.
Z nadejściem wiosny trybun coraz mniej czasu spędzał przy rejestrach podatkowych. Większość z nich miała nadejść po jesiennych żniwach, a poza tym nadrobił zaległości, nim dni znów zaczęły się wydłużać. Wiedział, że nadzorując videssańską biurokrację wykonał niezbyt dobrą robotę. Było to zadanie zbyt wielkie, zbyt skomplikowane i zbyt dobrze strzeżone przez urzędników, by mógł sobie poradzić z nim jeden człowiek, w dodatku cudzoziemiec. Ale był przekonany, że zrobił trochę dobrego i do skarbu Imperium wpływało więcej pieniędzy, niż gdyby jego nie było.
Tylko że aż za dobrze zdawał sobie sprawę z własnych niepowodzeń. Pewnego popołudnia Pikridios Goudeles upokorzył go, przychodząc do biura z masywnym złotym pierścieniem z ogromnym szmaragdem. Minister nosił go z tak wielką ostentacją i błyskał nim w oczy trybunowi tak otwarcie, że Marek był pewien, iż kupił go za sprzeniewierzone fundusze. Rzeczywiście, Goudeles nie zawracał sobie głowy zaprzeczaniem, uśmiechnął się jedynie z wyższością. Skaurus próbował na wszelkie sposoby, ale nie potrafił znaleźć błędu w księgach.
Goudeles pozwolił mu dojrzewać przez kilka dni, potem protekcjonalnie pokazał, do jakiej to chytrej sztuczki się uciekł.
— Ponieważ — powiedział — sam jej używałem, nie chcę, by z jej pomocą oszukiwał cię ktoś inny. To odbiłoby się na moich umiejętnościach.
Marek podziękował mu mniej lub bardziej szczerze i już nie wspominał o pierścieniu; przegrał walkę na spryt z biurokratą tak samo, jak wygrał wcześniejszą. Pozostali nie całkiem przyjaciółmi, żywiąc szacunek dla kompetencji drugiego. Skaurusowi, coraz rzadziej zaglądającemu do biura w skrzydle Wielkiego Dworu, czasami brakowało oschłego, wyrafinowanego dowcipu biurokraty i jego doskonałego wyczucia, w jakie miejsce należy użądlić.
Niebawem tylko jedna nie załatwiona sprawa wyróżniała się na liście trybuna: dokument z Kybistry. Onomagoulos zignorował jego pierwszą prośbę, wysłał więc drugą, znacznie ostrzejszą.
— To echo wróci po długim czasie, jak sądzę — powiedział Goudeles.
— Co? Dlaczego? — zapytał z rozdrażnieniem Marek.
Brwi biurokraty nie mogły unieść się ponad gąszcz włosów, ale udało mu się sprawić, że Rzymianin poczuł się niczym małe, głupiutkie dziecko.
— No cóż — wymruczał Goudeles — wtedy wszędzie panował bałagan.
Skaurus walnął się ręką w czoło, zły na siebie, że w swym dochodzeniu pominął coś tak oczywistego. Onomagoulos po Maragrze znalazł schronienie w Kybistrze. Trybun zastanowił się, jaka część jego sprawozdania nie wytrzymałaby bliższej analizy. Thorisin — pomyślał — także byłby zainteresowany odpowiedzią na to pytanie.
I tak było. Ze stolicy wysłano imperatorski reskrypt do Garsavry. Do tego czasu Marek stracił zainteresowanie tą sprawą. Pracował ciężko ze swymi żołnierzami, przygotowując ich do nadchodzącej letniej kampanii. Nagrodą za pot wylany na placu ćwiczebnym był widok malejącego brzucha, który urósł mu w czasie zimowego braku ruchu.
Rzymskie techniki szkoleniowe były wystarczające, by wytopić tłuszcz z każdego. Videssańczycy, Vaspukaranerzy i inni miejscowi, którzy służyli z Rzymianami, narzekali bez końca, jak żołnierze na każde ćwiczenia. Gajusz Filipus, naturalnie, cisnął ich tym twardziej, im głośniej się skarżyli. Sam Skaurus rzucił się w wir ćwiczeń z entuzjazmem, jakiego nie czuł nawet po wstąpieniu do legionów.
Żołnierze ćwiczyli drewnianą bronią o podwójnej wadze i walczyli z manekinami, póki ręce ich nie rozbolały, wyprowadzając ciosy w twarze, boki i znów w twarze. Używali również ciężkich wiklinowych tarcz i doskonalili podchodzenie i wycofywanie się od wyobrażonego wroga.