— To ciężka robota — powiedział Gagik Bagratouni.
Vaspurakański nakharar nadal dowodził swymi robakami i nauczył się kląć w łamanej łacinie tak paskudnie, jak w niewiele lepszym videssańskim.
— Prawdziwa bitwa będzie istnym odpoczynkiem.
— I o to chodzi — odparł Gajusz Filipus.
Bargatouni jęknął i potrząsnął głową, rozsiewając na wszystkie strony krople potu. Był dobrze po czterdziestce i rzymski dryl był dla niego ciężki. Starał się z zapamiętaniem człowieka próbującego zapomnieć o cieniach przeszłości, a jego rodacy wykazywali hart i dyscyplinę, która wzbudzała podziw Rzymian.
Jedyną rzeczą, która przerażała górali, była nauka pływania. Rzeki w ich ojczyźnie przez większą część roku były strumyczkami, a przez resztę powodziami. Nauczyli się, ale nigdy nie cieszyli się wodą jak Rzymianie, dla których kąpiel była przyjemnym sposobem zakończenia ciężkiego dnia ćwiczeń.
Videssańczycy nie całkiem dorastali do wysokich wymagań legionistów. Tuziny razy dziennie Marek słyszał, jak jakiś Rzymianin wrzeszczy:
— Czubkiem, cholera, czubkiem! Niech syfilis weźmie to cholerne ostrze! Do niczego się nie nadaje!
Żołnierze zawsze obiecywali, że poprawią technikę walki na miecze, i zawsze o tym zapominali. W większości byli niegdyś kawalerzystami, przyzwyczajonymi do kolistego cięcia szablą. Sztychy krótkim gladiusem kłóciły się z ich instynktem.
Kwintus Glabrio, bardziej cierpliwy od swych kolegów, wyjaśniał:
— Nieważne, jak silnie tniesz, zbroja i kości ochronią żywotne narządy twego przeciwnika, ale nawet kiepsko wyprowadzony sztych może zabić. Poza tym dźgając nie odsłaniasz swego ciała i często możesz zabić człowieka, nim pozna, że go trafiłeś.
Videssańczycy poważnie kiwali głowami i robili, co im przykazano… przez chwilę.
Dalej byli ci, dla których rzymska dyscyplina absolutnie nic nie znaczyła. Viridoviks był najstraszliwszym wojownikiem, jakiego Skaurus w życiu widział, ale całkowicie nie pasował do porządnych szeregów rzymskich manipułów.
Nawet Gajusz Filipus zrezygnował z prób narzucenia mu dyscypliny. Komentarz starszego centuriona brzmiał:
— Po prostu cieszę się, że jest po naszej stronie.
Czerwony Zeprin był drugim wilkiem samotnikiem. Jego potężny topór — i temperament — nie pozwalały mu walczyć wśród włóczni i mieczy legionistów. Podczas gdy Viridoviks widział w bitwie doskonałą rozrywkę, Halogajczyk uważał walkę za sprawdzian zadany przez swych zimnych bogów.
— Ich służki-dziewice zabierają dusze tych, którzy dzielnie polegli. Z krwi moich wrogów zbuduję moje schody do nieba — zadudnił, sprawdzając kciukiem ostrość dwustronnego topora.
Nikt nie był skłonny do sprzeczki, chociaż dla Videssańczyków było to pogańskim przesądem najgorszego rodzaju.
Drax Namdalajczyk i jego kapitanowie kilka razy przychodzili na plac ćwiczeń, by obserwować Rzymian. Ich ostra musztra wywarła wielkie wrażenie na hrabii, który rzekł Skaurusowi:
— Na Wagera, żałuję, że ten suczy syn, Goudeles, nie uprzedził mnie, jakich masz ludzi. Myślałem, że moi rycerze przejadą po waszych brzuchach i zwiną konia Thorisina niczym parę spodni. — Ponuro potrząsnął głową. — Nie całkiem tak wyszło.
— Ty też dałeś nam niezłą nauczkę — trybun odwzajemnił komplement.
Drax pozostał dla niego zagadką — zręczny wojownik, z pewnością, ale człowiek, który nie zdradzał się przed światem. Chociaż nieskazitelnie uprzejmy, miał nieodgadnioną twarz, której mógłby mu pozazdrościć handlarz koni.
— On mi przypomina Vardanesa Sphrantzesa z wygolonym tyłem głowy — powiedział po odejściu wyspiarza Gajusz Filipus, ale Marek nie posunął się tak daleko w swych osądach. Cokolwiek skrywała maska Draxa, nie sądził, że było to okrucieństwo nie opłakiwanego Sevastosa.
Niezależnie od podziwu Namdalajczyków, starszy centurion nadal był niezadowolony z legionistów.
— Są miękcy — labidził. — Potrzeba im paru dni prawdziwego marszu, by raz na zawsze wygnać z nich zimowe lenistwo.
— Zatem zróbmy to — powiedział Marek, chociaż poczuł przenikające go drżenie. Jeżeli żołnierze potrzebowali takiej zaprawy, to co z nim?
— Jutro w pełnym rynsztunku — usłyszał rozkaz Gajusza Filipusa, a moment później chór oślich ryków.
Pełny rynsztunek Rzymianina sięgał wysokości jednej trzeciej wzrostu człowieka; obok broni i żelaznych racji zawierał bandaże, kubek, zapasowe ubranie w małym wiklinowym koszyku, części namiotów, słupki albo drewno na opał, poza tym piłę, kołek, łopatę bądź sierp potrzebne do rozbicia obozu i zdobycia pożywienia. Nic dziwnego, że legioniści nazywali siebie mułami.
Świt był tylko obietnicą, gdy wymaszerowali z miasta i ruszyli na pomoc. Załoga strzegąca bramy Videssos potrząsała ze współczuciem głowami na ich widok.
— Z drogi! — warknął Gajusz Filipus i woźnice spiesznie sprowadzili na bok załadowane produktami wozy.
Jak większość videssańskich cywilów, niewiele wiedzieli o najemnikach, ale nie zależało im, by poznać ich bliżej.
Marek ściągnął okrągłe, rumiane jabłko z jednego z wozów. Rzucił woźnicy drobnego miedziaka i dosłownie musiał się roześmiać, gdy zobaczył niedowierzanie na jego twarzy.
— Prawdopodobnie ten kmiotek myślał, że zamiast jabłka, jego zjesz na śniadanie — powiedział Viridoviks.
W ciągu dnia mieli zdecydowanie mniej okazji do śmiechu. Wojskowy krok był czymś, co Rzymianie wykonywali odruchowo, automatycznie utrzymując swoje miejsca w formacjach manipułów. Ludzie, którzy wstąpili do służby po przybyciu legionistów do Videssos, robili co mogli, by ich naśladować, ale bez powodzenia. I ponieważ nowi byli mniej zdyscyplinowani, szybciej się męczyli.
Jednakże prawie nikt nie odpadł z szeregów, bez względu na to, jak bardzo był obolały. Pokryte pęcherzami palce były niczym w porównaniu z rykiem, jakiego Gajusz Filipus nie szczędziłby maruderom, a poza tym nikt nie chciał narażać się na drwiny kolegów.
Phostis Apokavkos, pierwszy z Videssańczyków, który został legionistą, garbiąc się lekko pod ciężarem ekwipunku, maszerował równo między dwoma Rzymianami. Jego długą twarz wykrzywił uśmiech, gdy oddał honory Skaurusowi.
Trybun zasalutował w odpowiedzi. Już prawie zapomniał, że Apokavkos jest Videssańczykiem. Na rękach byłego wieśniaka, jak na rękach każdego syna Italii, widniał wypalony znak legionów. Kiedy nowo upieczony legionista poznał znaczenie znaku, uparł się, że musi mieć taki sam. Był wyjątkiem; Skaurus nie wymagał tego od innych rekrutów, a oni też nie wyrażali chęci.
Do popołudnia trybun był zadowolony z siebie. Miał wrażenie, że piersi uciska mu opaska z gorącego żelaza, a nogi bolały go przy każdym kroku, ale bez problemów nadążał za innymi. Nie sądził, by mogli zrobić dwadzieścia mil, które wymagały dnia dobrego marszu, ale niewiele brakowało.
Po wydostaniu się z pasa przedmieść, który otulał mury Videssos, znaleźli się na wsi. Pola obsiane pszenicą, lasy i winnice cieszyły oczy świeżą zielenią. Nad głową krążyły ptaki, które niedawno powróciły z zimowisk. Jaskółka spadła z góry — „Czirrik! Czirrik!” — złajała legionistów, potem śmignęła w nie kończący się pościg za owadami. Małe stadko makolągw o szkarłatnych łebkach i jasnych piersiach rozszczebiotało się, gdy brnęli ku porośniętemu kolcolistem szczytowi wzgórza.
Gajusz Filipus zaczął przebiegać wzrokiem malownicze pola w poszukiwaniu miejsca na obóz. W końcu znalazł takie, jakie mu odpowiadało, z doskonałym widokiem na okolicę i bystrym czystym strumieniem w sąsiedztwie. Drzewa na skraju pola miały dostarczyć paliwa do ognisk. Starszy centurion spojrzał pytająco na Skaurusa, który skinął w odpowiedzi.