Выбрать главу

— Doskonałe — powiedział.

Mimo, że były to tylko ćwiczenia, Gajusz Filipus był po prostu niezdolny do wybrania złego miejsca.

Trębacze zagrali sygnał zatrzymania. Legioniści wyciągnęli narzędzia i zaczęli kopać rów, i usypywać wał na planie kwadratu. W ziemny wał powbijali zaostrzone pale. Wewnątrz kwadratu ustawili w schludnych rzędach namioty, pozostawiając miejsce na przecinające się pod kątem prostym ulice i przyzwoitych rozmiarów forum na środku. Nim słońce skryło się za horyzontem, Marek był pewien, że obóz oparłby się siłom trzy bądź nawet cztery razy liczniejszym od jego półtoratysięcznej armii.

Jacyś okoliczni wieśniacy musieli zawiadomić swego pana o przybyciu Rzymian, bowiem gdy tylko zapadł zmrok, wjechał on do obozu na czele uzbrojonych sług. Marek uprzejmie oprowadził go po obozie; wielmoża czuł się jakby nieswojo w otoczeniu tak zdyscyplinowanych żołnierzy.

— Mówisz, że jutro odejdziecie? — upewniał się po raz trzeci. — No cóż, to dobrze. Zatem przyjemnej nocy.

Odjechał wraz ze swymi ludźmi, niespokojnie zerkając przez ramię.

— I po co te ceregiele? — zapytał Gajusz Filipus. — Dlaczego nie powiedziałeś mu po prostu, żeby się wypchał?

— Nigdy nie będziesz politykiem — odparł Marek. — Po tym, co u nas zobaczył, nie miał odwagi żądać odszkodowania za wycięte drzewa, a ja nie musiałem wprawiać jego w zakłopotanie stwierdzeniem, że nie ma prawa pyskować. W ten sposób wszyscy zachowaliśmy twarze.

— Hmmm.

Jasne było, że Gajusz Filipus mało się przejmuje uczuciami szlachcica. Jednakże trybun wolał unikać niepotrzebnych antagonizmów, chociaż nie było to łatwe, gdy miało się do czynienia z drażliwymi Videssańczykami.

Trybun usiadł przy ognisku, by przegryźć suchara, wędzone mięso i cebulę oraz opróżnić manierkę z resztką wina. Kiedy zebrał się, by wstać i opłukać ją w strumieniu odkrył, że ledwo może kuśtykać. Zemściła się pierwsza dłuższa przerwa po całym dniu marszu — nogi natychmiast zesztywniały i odmówiły posłuszeństwa.

Wielu legionistów miało ten sam problem. Gorgidas chodził od jednego do drugiego, masując nękane kurczami łydki i uda. Chudy Grek, sam słaniający się po ciężkim marszu, zauważył utykającego Marka.

— Rai su, tekton? — zapytał w ojczystym języku. — Ty też, synu? Wyciągnij się tutaj, a ja zobaczę, co da się zrobić.

Skaurus posłusznie położył się na plecach. Sapnął, gdy lekarz wbił palce w jego nogi.

— Chyba wolałbym mieć kurcze — jęknął, ale obaj wiedzieli, że kłamie.

Kiedy Grek skończył masaż, trybun przekonał się, że znów może chodzić; lepiej lub gorzej, ale zawsze.

— Nie bądź z siebie zbyt dumny — poradził Gorgidas, przyglądając się jego wysiłkom z wyrozumiałością ojca, który obserwuje raczkującego brzdąca. — Rano znów będzie bolało.

Lekarz, jak zwykle, miał rację. Marek, powłócząc nogami, zszedł chwiejnie do strumienia, by przemyć twarz. Miał wrażenie, że dopiero uczy się chodzić. Jego jedyną pociechą był fakt, że nie był w tym osamotniony; mniej więcej jeden legionista na trzech wyglądał tak, jakby jego nogom w ciągu nocy przybyło trzydzieści lat.

— Ruszać się, leniwe sukinsyny! Z powrotem nie jest dalej, niż w tę stronę! — wrzeszczał bez śladu współczucia Gajusz Filipus. Był jednym z najstarszych w obozie, ale nie widać było po nim zmęczenia.

— Och, krukom cię dać! — odkrzyknął Viridoviks; nie podlegając rzymskiej dyscyplinie, mógł powiedzieć głośno to, co myśleli legioniści.

Marsz był bardzo ciężki dla Gala. Chociaż był większy i silniejszy od prawie wszystkich Rzymian, brakowało mu ich wytrzymałości.

Gajusz Filipus zmuszał legionistów do największego wysiłku, lecz nie osiągnął pożądanego tempa. Ku niewymownej odrazie starszego centuriona, w dalszym ciągu byli o parę mil od Videssos, gdy zapadła noc.

— Tutaj rozbijemy obóz — warknął, znów wybierając pierwszorzędne ze względu na obronę miejsce na pastwisku między dwoma przedmieściami. — Nie chcę, żebyście snuli się po nocy niczym banda rzezimieszków, a w dodatku, sucze syny, nie zasłużyliście na rozkosze miasta. Próżnowanie to nic dobrego! Cezar wstydziłby się za wielu z was. — Te słowa niewiele znaczyły dla Videssańczyków i Vaspurakanerów, ale wystarczyły, by Rzymianie zwiesili głowy. Wzmianka o ich dawnym przywódcy była prawie zbyt bolesna do zniesienia.

Kiedy Marek przebudził się następnego dnia rano, ze zdziwieniem stwierdził, że jest mniej obolały niż poprzedniego dnia.

— Ja czuję to samo — rzekł z jednym ze swoich rzadkich uśmiechów Kwintus Glabrio. — Prawdopodobnie zdrętwieliśmy od pasa w dół.

Na Końskim Brodzie widać było kilka jasnych żagli; prawdopodobnie konwój ze zbożem z południowego wybrzeża ziem zachodnich — pomyślał Skaurus. Miasto wielkości Videssos było zbyt wielkie, by wyżywiły je okoliczne wioski.

Po niecałej godzinie marszu legioniści dotarli do potężnych murów.

— Udała się wycieczka? — zapytał jeden z wartowników. Wyszczerzył radośnie zęby, gdy w odpowiedzi poczęstowano go soczystym przekleństwem.

Był wczesny ranek; ulice Videssos, na których wkrótce miał zapanować codzienny tłok, na razie były prawie wyludnione. Kilku rannych ptaszków zmierzało do świątyń Phosa na poranne nabożeństwa. Gdzieniegdzie ludzie nocy — dziwki, złodzieje, hazardziści — nadal kroczyli dumnie lub przemykali chyłkiem. Kot śmignął przed legionistami, z jego pyszczka zwieszał się rybi ogon.

Całe miasto spowijał słodki zapach pieczonego chleba. Piekarze stawali przy piecach przed wschodem słońca i mieli się krzątać do nocy; pocili się jak dzień długi, by nakarmić nienasycone Videssos. Marek uśmiechnął się, czując rozdymające się nozdrza i burczenie w żołądku. Suchary zwalczały głód, ale sama myśl o świeżym, miękkim, parującym bochenku wzbudziła w nim wilczy apetyt.

Legioniści weszli w obręb kompleksu pałacowego od północy, obok Akademii Videssańskiej. Promienie słońca lśniły na złoconej kopule wysokiej wieży. Chociaż była dopiero wczesna wiosna, dzień zapowiadał się gorący i duszny. Marek z przyjemnością szedł w długim, chłodnym cieniu granitowej kolumnady.

Nagle za zakrętem zadudniły podkowy, niezwykle głośne w porannej ciszy. Trybun uniósł brwi. Któż to galopował krętymi ścieżkami w takim zawrotnym tempie? Skaurus jako typowy Rzymianin nie bardzo znał się na koniach, ale nie trzeba było eksperta, aby zrozumieć, że jeździec prosi się o złamanie karku. Zza zakrętu wyłonił się wielki gniady ogier. Marek poczuł ucisk w żołądku — był to wierzchowiec Imperatora! Ale to nie Thorisin siedział w siodle; konia dosiadała Alypia Gavra, ledwo nad nim panując. Zmusiła zwierzę do zatrzymania się przed pierwszymi szeregami Rzymian, którzy rozstąpili się na widok najwyraźniej ponoszącego ogiera.

Niezadowolony ogier zarżał i zarzucił głową, pragnąc raz jeszcze puścić się w szalony cwał. Alypia nie zwracała na niego uwagi. Patrzyła z rozpaczą na długą kolumnę.

— Więc wy też nas zdradziliście! — krzyknęła.

Glabrio wysunął się z szeregu i złapał konia za uzdę. Skaurus powiedział:

— Zdradziliśmy was? Ćwiczebnym marszem?

Księżniczka i Rzymianin wymienili długie, zmieszane spojrzenia. Potem Alypia zawołała:

— Och, Phosowi niech będą dzięki! Chodźcie natychmiast; banda zabójców atakuje prywatne komnaty!