— Co? — zapytał głupawo Marek, ale nim zdążył nabrać powietrza w płuca, by wydać rozkaz legionistom, usłyszał ryk Gajusza Filipusa:
— Szyk bojowy! Naprzód w zdwojonym tempie!
Skaurus zazdrościł starszemu centurionowi odporności na tego typu niespodzianki.
— Krzyczcie „Gavras!” — dodał. — Niech obie strony wiedzą, że pomoc jest w drodze!
Legioniści zdjęli z pleców pila, dobyli miecze z mosiężnych pochew. — Gavras! — ryknęli. Koń Imperatora zarżał strwożony i stanął dęba, wyrywając wodze z rąk Kwintusa Glabrio. Alypia pewnie trzymała się w siodle. Umiała jeździć konno, jak przystało na córkę niegdyś prowincjonalnego szlachcica. Chociaż przerażony rumak Thorisina nie dałby się łatwo prowadzić nikomu, zawróciła i pogalopowała ku czołu biegnących Rzymian.
— Wracaj, pani! — zawołał Marek.
Kiedy nie po słuchała, kazał sześciu ludziom zatrzymać konia i nie pozwolić księżniczce zbliżać się do miejsca walki. Żołnierze zignorowali protesty Alypii i zrobili, co im kazano.
Prywatna rezydencja, stojąca w kępie wiśni, które właśnie zaczynały kwitnąć, była stworzona do spokoju. Ale teraz jej frontowe drzwi stały otworem, a przed nimi w kałuży krwi leżało ciało wartownika.
— Otoczyć budynek! — warknął Marek i wyznaczone manipuły rzuciły się w prawo i lewo.
Bał się, że przybyli za późno, lecz gdy pędzili w kierunku otwartych drzwi, usłyszał odgłosy trwającej wewnątrz walki.
— To pomoc, nie zemsta! — zawył.
Legioniści ryknęli:
— Gavras! Gavras!
Z wejścia wyskoczył łucznik i wypuścił strzałę. Biegnący blisko za Skaurusem Rzymianin złapał się za twarz i upadł. Nie było czasu ani na to, by zobaczyć, kto poległ, ani by Videssańczyk strzelił po raz drugi. Mężczyzna odrzucił łuk na bok i wyciągnął szablę.
Widząc setki biegnących ku niemu ludzi musiał wiedzieć, że to beznadziejne, jednakże przyjął postawę i czekał. Trybun przez chwilę, nim spotkały się ich ostrza, podziwiał jego odwagę. Potem wszystko stało się automatyczną reakcją: pchnięcie, sparowanie, cięcie, riposta, sparowanie — sztych! Marek poczuł, że jego broń wdziera się w ciało, i przekręcił nadgarstek, by mieć pewność, że cios będzie śmiertelny. Jego przeciwnik jęknął i powoli osunął się na ziemię.
Rzymianie wpadli na korytarz, ich podbite ćwiekami caligae szczękały na mozaikowej posadzce. Światło, które wlewało się strumieniem przez alabastrowe tafle sufitu, było blade i chłodne, zupełnie nie pasujące do gorączki bitwy. A bitwa musiała być zażarta: trupy wartowników i eunuchów leżały splątane ze zwłokami zabójców. Czerwone kamyki, wchodzące w skład przedstawiającej myśliwską scenę mozaiki, były zbryzgane jaśniejszą purpurą prawdziwej krwi; krew plamiła również bezcenne ikony i popiersia zapomnianych od wieków Autokratorów.
Marek zobaczył martwego Miziziosa. Eunuch miał miecz w ręku, a na głowie starodawny hełm, będący dowodem dawnych videssańskich triumfów. Szybko myślał, skoro założył go na głowę, ale nie uratowało go to przed śmiercią. Wielka szabla rozpruła mu brzuch; wnętrzności wylały się na posadzkę.
Legioniści kierowali się krzykiem i dudnieniem. Buntownicy atakowali siekierami zabarykadowane drzwi. Gdy Rzymianie skręcali za ostatnim rogiem, zostali zatrzymani przez dziki kontratak zabójców. Korytarz był tak wąski, że przewaga liczebna legionistów nie miała znaczenia. Żołnierze przepychali się, klęli i uderzali, prawie na oślep machając mieczami.
Przywódcą zabójców był krzepki mężczyzna około czterdziestki w porządnie zmaltretowanej kolczudze. Wznosząc w prawej ręce pochodnię, krzyknął przez drzwi do Thorisina:
— Twoje psy przybyły za późno, Gavrasie! Zanim zdołają coś zrobić, ty będziesz kawałem pieczonego mięsa!
— Nie tak prędko! — wrzasnął Czerwony Zeprin, który walczył w pierwszym szeregu legionistów. Nadal obwiniał się za śmierć Mavrikiosa Gavrasa i nie chciał dopuścić, by drugi Imperator ciążył mu na sumieniu. Potężnie zbudowany Halogajczyk zamachnął się wielkim wojennym toporem na człowieka z pochodnią. Trudno nazwać ten cios udanym; pomieszczenie było zbyt ciasne. Celował w piersi Videssańczyka, ale zamiast tego trafił go końcem styliska w żołądek. Kolczuga była niewielką ochroną; mężczyzna zwinął się jak kopnięty przez woła. Dymiąca pochodnia upadła na posadzkę i zgasła.
Jeden ze schwytanych w pułapkę zabójców zaklął dziko i skoczył na Zeprina, który przez sekundę stał bezbronny. Halogajczyk nie uciekł — nie mógł uciec. Zrobił unik, złapał napastnika i przycisnął go do piersi. Mięśnie napięły się w jego potężnych ramionach; ręce przeciwnika opadły bezwładnie wzdłuż boków. Mimo hałasu bitwy Skaurus usłyszał chrzęst łamanych kości. Po chwili Zeprin odrzucił na bok trupa.
W tym samym czasie Viridoviks zamachnął się oburącz i ściął innemu zabójcy głowę. Trybun wyczuwał, że bandytów opuszcza odwaga. Skrytobójcze morderstwo było jedną rzeczą, ale stawianie czoła takim szaleńcom było czymś zupełnie innym. A Rzymianie nie próżnowali. Ich krótkie miecze omijały obronę Videssańczyków, podczas gdy olbrzymie scuta przyjmowały cios za ciosem. — Gavras! — krzyczeli i spychali wrogów.
Potem drzwi stanęły otworem i Thorisin wraz z czterema czy pięcioma ocalałymi strażnikami zaatakowali nieprzyjaciela od tyłu, krzycząc — Rzymianie! Rzymianie! — Było to posunięcie bardziej rycerskie niż mądre, ale Thorisina cechowało obce Videssańczykom umiłowanie bitwy.
Niektórzy z napastników odwrócili się w ich stronę, nadal próbując wypełnić swoją misję. Gajusz Filipus ciał jednego od tyłu.
— Ty cholerny głupi sukinsynu — warknął, wyszarpując gladius.
Marek zaklął, gdy szabla rozcięła mu przedramię. Spróbował zacisnąć palce na rękojeści miecza. Udało się — ścięgna nie zostały przecięte — ale rękojeść stała się śliska od krwi.
Thorisin zabił swego przeciwnika. Był człowiekiem nieprzywykłym do uciekania nawet przed przeważającymi siłami i teraz walczył z dziką zaciekłością, jakby próbował zmazać hańbę, którą — jak tylko jemu się wydawało — go okryła. Gdyby był Sevastokratorem, prawdopodobnie dałby ujście swej furii do końca, ale obecne stanowisko utemperowało go tak, jak niegdyś jego brata. Widząc tylko garść napastników na nogach, krzyknął:
— Brać ich żywcem! Chcę wiedzieć, kto za tym stoi! Większość zabójców, znając czekający ich los, tym zagorzałej rzuciła się w wir bitwy; woleli zginąć na miejscu. Jeden nie wytrzymał napięcia i zadał sobie śmierć własną ręką. Ale paru zostało rzuconych na podłogę i związanych jak barany. Podobny los spotkał przywódcę, który nadal z trudem oddychał, nie mówiąc o walce.
— W samą porę — powiedział Thorisin, oglądając Marka od stóp do głów. Zaczął wyciągać rękę na powitanie, ale zauważył ranę trybuna.
Skaurus, prawdę mówiąc, jeszcze jej nie czuł. Odpowiedział:
— Podziękuj swej bratanicy, nie mnie. Spieniła ci konia, ale chyba jej wybaczysz.
Imperator uśmiechnął się przelotnie.
— Chyba tak. Mówisz, że wzięła tę bestię?
Rzymianin wyjaśnił mu, jak spotkał Alypię. Uśmiech Thorisina poszerzył się.
— Nigdy nie przywiązywałem wagi do jej bazgraniny za zamkniętymi drzwiami, ale na to też już nigdy nie będę narzekał. Musiała uciec przez okno, gdy zaczęła się bitwa, i pobiegła do stajni. Ognistonogi zwykle jest osiodłany o świcie. — Marek wspomniał zamiłowanie Gavrasa do porannych przejażdżek.
Thorisin trącił trupa nogą.
— Dobrze, że te wszy były za głupie, by opasać budynek kordonem. — Klepnął Skaurusa po plecach. — Dość gadania; zrób coś z tą ręką. Tracisz krew.