Выбрать главу

Trybun oddarł pas materiału z kaftana trupa; Gavras pomógł mu założyć prowizoryczny opatrunek. Ręka, odrętwiała parę minut wcześniej, zaczęła okropnie boleć. Udał się na poszukiwanie Gorgidasa.

Trybun z niepokojem stwierdził, że lekarza nie ma w rezydencji Imperatora. Jakkolwiek legioniści byli znacznie liczniejsi od napastników, których było około czterdziestu, nie wyszli z potyczki bez szwanku. Pięciu ludzi poległo — w tym dwóch niezastąpionych Rzymian — a dużo więcej odniosło rany, bardziej czy mniej poważne. Skaurus, stękając i zaciskając pięść w walce z bólem, wyszedł na zewnątrz.

Zobaczył Gorgidasa klęczącego nad człowiekiem leżącym na ścieżce — Rzymianinem, sadząc po zbroi — ale nie zdążył do niego podejść. Podbiegła do niego Alypia Gavra.

— Czy mój stryj… — zaczęła i urwała, nie chcąc nawet dokończyć pytania.

— Nawet nie draśnięty, dzięki tobie — zapewnił ją Skaurus.

— Phosowi niech będą dzięki — wyszeptała, a potem, ku przyjemnemu zaskoczeniu trybuna, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.

Legioniści, którzy dotychczas powstrzymywali ją od wejścia do rezydencji, zahukali radośnie. Na ten dźwięk księżniczka szarpnęła się strwożona, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę ze swego postępku.

Marek wyciągnął ku niej ręce, ale niechętnie opuścił je, gdy zobaczył jej przestrach. Takie otwarte okazanie sympatii, aczkolwiek krótkie, sprawiło mu przyjemność może większą, niż był gotów sam przed sobą przyznać. Powtarzał sobie, że jest to tylko zadowolenie na widok gojących się ran jej duszy, ale wiedział, że kłamie.

— Jesteś ranny! — zawołała, po raz pierwszy dostrzegając skrwawione bandaże.

— Nic poważnego.

Otworzył i zaniknął dłoń, by pokazać, że może to zrobić, chociaż dowód ten kosztował go wiele bólu. Zgodnie ze swym stoickim treningiem próbował zachować kamienny wyraz twarzy, ale księżniczka zobaczyła pot spływający mu po czole.

— Trzeba to opatrzyć — powiedziała stanowczo, najwyraźniej czując ulgę, że jest w stanie udzielić rady jednocześnie rozsądnej i bezosobowej.

Skaurus zawahał się; żałował, że brakuje mu tupetu Viridoviksa. Niestety, nie miał go i chwila minęła. Cokolwiek by powiedział, prawdopodobnie wypadłoby nie tak, jak trzeba.

Powoli podszedł do Gorgidasa. Lekarz nie zauważył go. Nadal trwał schylony nisko nad poległym legionistą, przyciskając ręce do jego twarzy — na sposób, uświadomił sobie Marek, videssańskiego uzdrowiciela. Ramiona Greka drżały z wysiłku.

— Ożyj, cholera, ożyj! — powtarzał w ojczystym języku.

Ale życie legionisty dobiegło nieodwracalnego kresu.

Spomiędzy palców lekarza wystawała strzała o zielonych lotkach. Marek nie potrafił powiedzieć, czy Gorgidas wreszcie opanował uzdrawiającą siłę, ale teraz nie miało to znaczenia; nawet Videssańczycy nie mogli wskrzeszać martwych.

W końcu Grek wyczuł obecność Skaurusa. Podniósł głowę, a trybun cofnął się na widok żalu, udręki i nieopisanego gniewu, który wykrzywiał mu rysy.

— Bez sensu — powiedział Gorgidas, bardziej do siebie niż do Skaurusa. — Wszystko bez sensu. — Zgarbił się w poczuciu klęski, a jego ręce, czerwono-czarne od zaczynającej krzepnąć krwi, oderwały się od twarzy martwego żołnierza.

Marek nagle zapomniał o swojej ranie.

— Na najlepszego i największego Jupitera — wyszeptał; zaklął tak po raz pierwszy od dni chłopięcych, gdy jeszcze wierzył w bogów.

Na ziemi leżał Kwintus Glabrio. Jego rysy już tężały w pustą maskę śmierci. Strzała, która wystawała spod jego prawego oka, musiała zabić go natychmiast. Mucha przysiadła na piórze i uciekła, gdy zadrżało ono pod jej ciężarem.

— Daj mi obejrzeć tę ranę — powiedział obojętnie Gorgidas.

Trybun wyciągnął rękę jak automat. Lekarz przemył ranę gąbką umoczoną w occie. Skaurus robił wszystko, by powstrzymać się od płaczu. Gorgidas spiął ranę, odcinając czubek każdej fibuli po przepchnięciu jej przez ciało. Marek, z ręką odrętwiałą z bólu i octowej kąpieli, ledwo czuł ukłucia. Łzy spływały po policzkach Greka, gdy opatrywał cięcie; dopiero za trzecim razem udało mu się zamocować klamerkę zabezpieczającą poszczególne spinki.

— Bardziej boli? — zapytał Skaurusa. — Tak być musi.

— Tak, trochę.

Lekarz odwrócił się, by odejść, ale Marek zatrzymał go zdrową ręką.

— Jest mi bardziej przykro, niż potrafię wyrazić — zaczął niezgrabnie. — Dla mnie był wspaniałym oficerem, dobrym człowiekiem i przyjacielem, ale… — Przerwał niepewny, co powiedzieć.

— Wiedziałem, że wiesz, mimo twojej dyskrecji, Skaurusie — rzekł ze zmęczeniem Gorgidas. — To już jednak nie ma najmniejszego znaczenia, prawda? A teraz pozwól, że zajmę się innymi, dobrze?

Marek nadal stał niezdecydowanie.

— Czy mogę jakoś ci pomóc?

— Niech bogowie cię przeklną, Rzymianinie; jesteś przyzwoitym durniem, ale niemniej durniem. On tu leży. On; wszystko, co było mi drogie w tym bezwartościowym świecie, a ja z całą swą wiedzą i umiejętnością leczenia ran nie mogę mu pomóc. Co mogę zrobić? Czuję, jak stygnie pod moimi dłońmi…

Odsunął się od trybuna.

— Daj mi odejść; zobaczymy, jakie cuda potrafię zrobić dla innych biednych sukinsynów. — Wszedł w otwarte drzwi rezydencji Imperatora — chudy, samotny człowiek, spowity bólem jak płaszczem.

— Co dolega waszemu uzdrawiaczowi? — zapytała Alypia Gavra.

Skaurus drgnął; zagubiony w myślach nie słyszał, jak podeszła.

— To jego bliski przyjaciel — rzekł krótko, ruchem głowy wskazując na Glabrio — i mój.

Księżniczka odeszła, słysząc jego ton. Marek postanowił nie zwracać na to uwagi; smak triumfu był zaprawiony goryczą.

— Ślicznie tu, prawda? — powiedział Thorisin do Marka, gdy spotkali się po południu.

Mała komnata audiencyjna w apartamencie Imperatora była zdemolowana. Oparcie sofy, na której siedział trybun, było przecięte; wyłaziło z niego końskie włosie. Marmurową posadzkę znaczyły plamy krwi.

Imperator ciągnął:

— Kiedy kazałem ci zająć się katastrami, cudzoziemcze, myślałem, że będziesz pilnował gryzipiórków, ale wydaje się, że zamiast tego zaszczułeś wielmożę.

Skaurus stał się czujny.

— Zatem byli to ludzie Onomagoulosa? — Zabójcy walczyli w ponurym milczeniu; równie dobrze mógł ich wynająć Ortaias Sphrantzes.

Gavras jednakże nie docenił jego przenikliwości i chyba uważał za durnia.

— Oczywiście, że Baanesa. Prawie nie musiałem ich o to pytać.

— Nie rozumiem — przyznał Skaurus.

— Aż jakiego innego powodu ten plugawy, zarażony bękart taniej kurwy, Elissaios Bouraphos, miałby sprowadzić swoją cholerną zbieraninę statków z Pityos? Dla przyjemności? Na światło Phosa, człowieku, on się z tym wcale nie kryje. Musiałeś widzieć żagle galer, gdy maszerowałeś dziś rano do miasta.

Marek poczuł, że twarz mu czerwienieje.

— Myślałem, że to statki ze zbożem.

— Szczur lądowy! — mruknął Gavras, przewracając oczami. — Przecież to jasne jak słońce, co powinien dostrzec każdy, kto ma oczy w głowie. Plan był dość prosty; gdy tylko zostanę załatwiony, Baanes przybędzie zająć moje miejsce. — Thorisin splunął ze wstrętem. — Jakby potrafił! Ten łysy konus nie ma dość sprytu, by puszczać bąki i lać w tym samym czasie. A podczas gdy on próbuje mnie zamordować, a ja go usadzam, kto zyskuje? Yezda, oczywiście. Ciekaw jestem, czy nie jest na ich usługach.