— Ani trochę — odparła z miejsca. — Z równym skutkiem możesz mi wmawiać, że jesteś błaznem, jakiego udajesz.
Oczy Balsamona w pewien sposób nadal były rozbawione, ale już nie wesołe.
— Jest w tobie okropna uczciwość twego brata — powiedział, i Skaurus nie sadził, by był to komplement.
Dania zmieniały się co pewien czas: ogony homarów w maśle z kaparami; ciasta w kształcie pawich jaj; rodzynki, figi i słodkie daktyle; pieczona gęś — pachnąca znajomym serem i cynamonowym sosem (Marek odmówił); kapuśniak; gotowane gołębie z kiełbaskami i cebulą… i, oczywiście, odpowiednie wina. Skaurus miał wrażenie, że jego prawa ręka znajduje się gdzieś daleko. Czuł, że drętwieje mu koniuszek nosa, co było nieomylnym znakiem, że staje się pijany.
I nie tylko on jeden. Wielki hrabia Drax, który w przeciwieństwie do Soteryka i Utpranda ubierał się na styl videssański, śpiewał jedną z pięćdziesięciu dwóch zwrotek marszowej piosenki, w czym pomagali mu Czerwony Zeprin i Mertikes Zigabenos. A Viridoviks właśnie zabawiał lewą stronę imperatorskiego stołu historyjką o… — Marek przeczyścił palcem ucho, bo nie mógł uwierzyć w bezczelność Celta… — o czterech żonach jednego mężczyzny.
Thorisin ryknął śmiechem wraz z resztą, wycierając załzawione oczy.
— Dziękuję państwu — powiedział Viridoviks.
Komitta Rhangawe nie przyłączyła się do ogólnej wesołości. Jej długie, smukłe palce i paznokcie wymalowane na kolor krwi nad wyraz przypominały pazury.
Przyniesiono desery, składające się na mniejszą ucztę po wielkiej: tłuczony lód z imperatorskich lodowni doprawiony do smaku słodkim syropem. Ulubione zimowe danie trudne było do sprokurowania w cieplejszej porze roku.
Imperator wstał, co było sygnałem dla wszystkich innych, by zrobili to samo. Marek nie słyszał, co powiedział patriarcha, ale burkliwa odpowiedź Thorisina była dość głośna, by głowy odwróciły się w jego stronę.
— Ty też? Nie! Nie, powtarzałem setki razy, a teraz mówię sto pierwszy!
Trybun miał ochotę zniknąć. Zanosiło się na to, że Taron Leimmokheir nigdy nie wyjdzie z lochów.
Gdy goście zadecydowali, że wybuch Gavrasa nie pociągnie za sobą dalszych kłopotów, powrócili do przerwanych rozmów. Soteryk podszedł do Helvis, by przekazać jej nowiny z Namdalen, które usłyszał od jednego z ludzi Draxa.
— Co? Bedard Drewniany Ząb został hrabią Nustadu na stałym lądzie? Nie wierzę — powiedziała. — Wybacz, kochanie, muszę usłyszeć to na własne uszy. — I odeszła wraz z bratem, wykrzykując z podnieceniem w wyspiarskim dialekcie.
Pozostawiony samemu sobie, trybun wychylił kolejny puchar wina. Doszedł do wniosku, że po kilku kolejkach videssańskie wino smakuje doskonale. Jednakże Sala Dziewiętnastu Tapczanów zaczynała wirować, ilekroć poruszył głową.
— Bydlę! — syknęła Komitta Rhangawe niczym dzika kotka, celując w Viridoviksa. — Czy ten syn ladacznicy z twojej opowiastki byłby równie dobry z każdą ze swych żon, gdyby obciąć mu jaja?!
Wychlusnęła resztę wina w twarz Celta i strzaskała kryształowy puchar o podłogę. Później odwróciła się gwałtownie i wyszła z sali; każdy jej krok w pełnej zaskoczenia ciszy brzmiał podwójnie głośno.
— Co się stało? — zapytał Imperator, patrząc na oddalające się plecy kochanki.
Rozmawiał z Draxem i Zigabenosem, i, podobnie jak Skaurusowi, umknął mu początek sceny.
Czerwone wino ściekało Viridoviksowi z wąsów, ale Gal nie stracił zimnej krwi.
— Och, ta dama poczuła się urażona opowiedzianą przeze mnie dykteryjką — rzucił lekkim tonem.
Służący przyniósł mu wilgotny ręcznik; Gal przeciągnął nim po twarzy.
— Żałuję, że mnie nie uprzedziła. Wyszedłbym przebrać się w byle jakie łachy.
Thorisin parsknął, uspokojony żartobliwą odpowiedzią wygadanego Celta i tym, co wiedział na temat porywczego usposobienia Komitty, a wiedział niemało.
— Zatem wszystko w porządku. Miejmy nadzieję, że to wino bardziej przypadnie ci do smaku. — Skinął na służącego, kazał mu napełnić własny puchar i podać go Viridoviksowi. Goście zamruczeli, widząc łaskawość okazaną Galowi, po czym znów odetchnęli z ulgą.
Siedzący po drugiej stronie sali Gajusz Filipus pochwycił wzrok Marka, po czym powoli wzniósł i opuścił ramiona w przesadnym westchnieniu ulgi. Trybun skinął — przez chwilę był tak przerażony, że prawie wytrzeźwiał.
Zastanawiał się właśnie, ile wypił; zbyt wiele, sądząc z tętniącego bólu, który zaczął odczuwać gdzieś za oczami. Helvis nadal była pochłonięta rozmową z paroma namdalajskimi oficerami. Sala nagle stała się nieznośnie hałaśliwa, tłoczna i gorąca. Marek ruszył chwiejnie do drzwi. Może świeże powietrze rozjaśni mu w głowie.
Mistrz ceremonii skłonił się, gdy trybun wychodził w noc. Marek odpowiedział skinieniem, lecz natychmiast tego pożałował — wszelki ruch wzmagał ból głowy. Z rozkoszą napełnił płuca chłodnym nocnym powietrzem; było słodsze od wina.
Zszedł po schodach z przesadną ostrożnością pijaka. Muzyka i gwar rozmów cichły za jego plecami, ale nie było mu z tego powodu przykro. Nawet rechot drzewnych żab w pobliskich gajach cytrusowych był torturą dla jego uszu. Westchnął, już krzywiąc się na myśl o jutrzejszym kacu.
Zerknął na gwiazdy, mając nadzieję, że ich chłodna niezmienność przyniesie mu jakąś ulgę. Noc była jasna i bezksiężycowa, ale gwiazdy były jeszcze niewyraźne. Zaćmiewały je światła Videssos i dym wznoszący się z niezliczonych palenisk.
Spacerował bez celu przez parę minut. Jego podkute caligae szczękały na wyłożonej kamieniami ścieżce, a potem ucichły, gdy wszedł na trawnik. Nagle usłyszał czyjś oddech.
— Kto…? — zaczął, łapiąc rękojeść miecza.
Oczami wyobraźni zobaczył morderców; desant ze statków Bouraphosa może, podkradających się do Sali Dziewiętnastu Tapczanów.
— Nie jestem bandą wynajętych zabójców — powiedziała Alypia Gavra i Skaurus wyraźnie usłyszał drwinę, która tak często brzmiała w jej głosie.
Odsunął dłoń od miecza, tak jakby był on rozpalony do czerwoności.
— Wybacz, pani — wydukał. — Zaskoczyłaś mnie… wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem.
— Jak ja, jakiś czas temu, i zrozumiałam, że wolę ciszę od tego harmideru. Możesz dzielić ją ze mną, jeżeli masz ochotę.
Trybun podszedł do niej, w dalszym ciągu czując się jak głupek. Nadal słyszał hałas dobiegający z sali, ale z takiej odległości był on do zniesienia. Światło, które sączyło się z szerokich okien, również było stonowane. Widział jedynie zarys sylwetki księżniczki.
Przez chwilę stali w milczeniu, które przerwała Alypia Gavra. Odwróciła ku niemu zadumaną twarz.
— Jesteś dziwnym człowiekiem, Marku Emiliuszu Skaurusie. — Jej videssański akcent sprawiał, że dźwięczne głoski jego imienia zabrzmiały jakoś melodyjnie. — Nigdy nie jestem całkiem pewna, co myślisz.
— Nie? — powiedział Skaurus, znów zaskoczony. — Zawsze miałem wrażenie, że możesz czytać we mnie jak w otwartej księdze.
— Jeżeli to ci pomoże, to nie. Niełatwo wpasować cię do jakiejś kategorii; nie jesteś aroganckim wielmożą z prowincji, kochającym się w końskim pocie i stali, ani też jednym ze szczwanych biurokratów, który prędzej by umarł, niż nazwał coś po imieniu. I trudno uważać cię za zwyczajnego dowódcę najemników, bo jest w tobie niewiele żądzy niszczenia. Więc, cudzoziemcze, kim jesteś? — Przyglądała mu się uważnie, jak gdyby chciała znaleźć odpowiedź na tę zagadkę w jego oczach.