Ostatni wybuch Damaris w końcu obudził Helvis, ale Malrik spał dalej. Odgarnąwszy z twarzy potargane brązowe włosy, kobieta ziewnęła i usiadła.
— Dobrze, że my tak ze sobą nie walczymy, Hemondzie… — urwała skonfundowana.
Marek chrząknął i uśmiechnął się krzywo. Wiedział, że nie powinien się obrażać o to, że Helvis niechcący nazwała go imieniem zmarłego męża, ale za każdym razem, kiedy to się zdarzało, czuł ukłucie zazdrości i nic nie mógł na to poradzić.
— Możesz budzić chłopca — powiedział. — Za chwilę zacznie się ruch w obozie.
Marek tak usilnie starał się nie okazać urazy, że jego głos był zupełnie wyprany z emocji, twardy jak marmurowa płyta i bezbarwny.
Nieskuteczna próba ukrycia gniewu przyniosła skutek odwrotny od zamierzonego. Helvis zrobiła, co jej kazał, ale jej twarz zastygła jak maska, która nie potrafiła ukryć zranionych uczuć podobnie jak jego beznamiętny ton. Zapowiada się wspaniały poranek, naprawdę wspaniały — pomyślał trybun, nakładając zbroję.
Rzucił się w wir pracy, żeby odwrócić myśli od kłótni wiszącej w powietrzu. Tak dokładnie nadzorował zwijanie obozu, jakby legioniści robili to po raz pierwszy, a nie trzysetny albo i trzytysięczny. Słyszał, jak Kwintus Glabrio łaje ludzi ze swojego manipułu — co spokojnemu oficerowi zdarzało się niezwykle rzadko — i wiedział, że nie tylko jego nerwy są napięte.
Kwestia przewodników rozwiązała się tak, jak przewidział Gajusz Filipus. Rzymianie maszerowali przez nierówny teren, pocięty mnóstwem skalistych dolinek biegnących we wszystkich kierunkach. Przybycie obcych na to odludzie musiało wywołać poruszenie. Przybycie armii, nawet zdziesiątkowanej, niemal wywołało panikę.
Odcięci od świata rolnicy i hodowcy zwierząt, którzy rzadko widywali poborcę podatków — co w Videssos rzeczywiście świadczyło o izolacji — chcieli tylko, żeby Rzymianie wynieśli się z wiosek, zanim zaczną się grabieże i gwałty. W każdym siole trafiali się młodzi ludzie, którzy chętnie, wręcz gorliwie wskazywali im drogę… często do rywali mieszkających w sąsiedniej dolinie.
Czasami żołnierzy spotykało serdeczniejsze przyjęcie. Bandy Yezda, wytrwałych i ruchliwych koczowników, docierały nawet w te niegościnne okolice. Kiedy Rzymianie pojawiali się w samą porę jako wybawcy, wieśniacy gotowi byli przychylić im nieba.
— Nie mam wątpliwości, że to jest życie dla mnie — oświadczył Viridoviks po jednym z takich małych zwycięstw. Siedział przy ognisku. W prawej ręce trzymał kufel piwa, a przed nim leżała na ziemi góra ogryzionych żeberek wieprzowych. Pociągnął z kufla duży łyk i beknął. — Moglibyśmy tu sobie żyć jak królowie do końca naszych dni. Kto by nam czegokolwiek odmówił?
— Na przykład ja — rzucił pośpiesznie Gajusz Filipus. — To kraj wieśniaków. Nawet dziwki są leniwe i niezręczne.
— Istnieje coś więcej oprócz kutasa — odparł Viridoviks.
Świętoszkowaty ton wywołał salwy śmiechu u wszystkich, którzy słyszeli Celta. Gajusz Filipus w milczącym geście wyciągnął dłoń z trzema uniesionymi palcami. W pomarańczowym blasku ogniska trudno było stwierdzić, czy Viridoviks, który i tak miał twarz spieczoną od słońca, poczerwieniał. W każdym razie szarpnął sumiaste wąsy.
— A czy to wszystko… — rozrzucił nogą stos kości — …nie sprawia, że na myśl o żołnierskich racjach chce się wymiotować? Papkowata owsianka, spleśniały chleb, wędzone mięso o smaku podeszwy. Po dniu takiego żarcia każdego by zemdliło, a my jemy to całymi tygodniami.
— Galijski przyjacielu, czasami jesteś naiwny jak dziecko — odezwał się Gorgidas. — Jak często, według ciebie, mieszkańcy tej biednej doliny mogliby wydawać takie uczty?
Zatoczył ręką koło. Słuchaczom przypomniały się mizerne, kamieniste poletka, które czasami wdzierały się na górskie zbocza.
— Wychowałem się w takiej dolinie jak ta — kontynuował lekarz. — Z powodu dzisiejszej uczty miejscowi będą jedli gorzej tej zimy. Gdyby nas gościli przez dwa tygodnie, na przednówku przymieraliby głodem. Razem z nami.
Viridoviks spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem. Był przyzwyczajony do urodzajnych ziem rodzinnej Galii, łagodnych zim, chłodnych miesięcy letnich i obfitych deszczy. Tam drewno na opał wypuszczało zielone pędy. W videssańskich górach usychały drzewa z korzeniami.
— Istnieje więcej powodów, by iść dalej — odezwał się Marek zaniepokojony, że pomysł, który Viridoviks rzucił półżartem, wzbudził zainteresowanie. — Choć bardzo chcielibyśmy zapomnieć o całym świecie, obawiam się, że on nie zapomni o nas. Albo Yezda zrównają Imperium z ziemią, co wydaje się bardzo prawdopodobne, albo Videssos cudem ich odeprze. Ktokolwiek wygra, rozciągnie panowanie na tę krainę. Myślicie, że potrafilibyśmy stawić mu czoło?
— Najpierw musieliby nas znaleźć. — Senpat Sviodo nieoczekiwanie poparł Viridoviksa. — Sądząc po naszych przewodnikach, nawet miejscowi nie wiedzą, co się znajduje trzy doliny dalej.
Wokół ogniska rozległy się zgodne pomruki.
— Sądząc po naszych przewodnikach, miejscowi nie potrafią nawet kucnąć, kiedy srają — rzucił Gajusz Filipus.
Nikt nie zamierzał się z tym sprzeczać.
— Ten ostatni jest najlepszy — powiedział Skaurus zadowolony ze zmiany tematu.
Centurion skinął głową. Ostatni przewodnik Rzymian był mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, o twarzy poznaczonej bliznami. Nazywał się Leksos Blemmydes. Miał ruchy weterana i mówił po videssańsku z lekkim obcym akcentem. Marek nie mógł się opędzić wrażeniu, że już kiedyś widział Blemmydesa, ale żaden z legionistów nie przypominał go sobie.
Trybun zastanawiał się, czy Blemmydes nie jest dezerterem z rozgromionej armii videssańskiej. Mężczyzna przyłączył się do Rzymian przed kilkoma dniami. Przyszedł któregoś wieczora do obozu i zapytał, czy nie potrzebują przewodnika. Kimkolwiek był, z całą pewnością znał drogę przez skalny labirynt. Jego opisy terenu, wiosek, a nawet poszczególnych wodzów okazywały się niezwykle dokładne.
Zaintrygowany Skaurus zaczął szukać wzrokiem Blemmydesa po całym obozie, aż spostrzegł go przy jednym z ognisk grającego w kości z dwoma Khatrishami.
— Leksos! — zawołał.
Videssanin nie podniósł oczu, więc Marek powtórzył głośniej. Kiedy przewodnik w końcu odwrócił głowę, trybun przywołał go gestem.
Blemmydes oderwał się od gry i podszedł do niego z miną wytrawnego gracza.
— Co mogę dla was zrobić, panie? — zapytał.
W jego głosie brzmiała rezygnacja i cierpliwość zwykłego żołnierza stojącego przed oficerem, lecz kości pobrzękiwały niestrudzenie w zaciśniętej pięści.
— Po prawdzie to niewiele — powiedział Marek. — Zastanawialiśmy się tylko, skąd tak dobrze znasz te okolice.
Wyraz twarzy Blemmydesa nie uległ zmianie, lecz oczy stały się czujne.
— Zawsze stawiam sobie za cel poznanie najlepszych dróg kraju, przez który podróżuję. Nie chcę, żeby mnie zaskoczono w czasie drzemki — odpowiedział powoli.
Skaurus pochylił się do przodu. Już prawie sobie przypomniał, gdzie natknął się wcześniej na tego żołnierza o nieruchomej twarzy, kiedy Gajusz Filipus roześmiał się.
— Sam sobie stawiasz taki cel, co? W porządku. Wracaj do gry.
Blemmydes nie uśmiechnął się, tylko skinął głową i odmaszerował. Marek na próżno wysilał pamięć
— Prawdopodobnie jest przemytnikiem albo zwykłym złodziejem koni — stwierdził rozbawiony starszy centurion. — I to nie byle jakim. Ktoś, kto ma tyle wyobraźni, żeby wziąć sobie półtoratysieczną uzbrojoną gwardię do zacierania śladów, zasługuje na powodzenie.