— Pamiętaj! — zawołał za nim Marek. — Mam zamiar przeczytać twoje notatki z podróży, więc zadbaj, żeby były porządne!
— Nie ma obawy, Skaurusie, przeczytasz je, nawet gdybym musiał cię związać i trzymać zwój przed twoją twarzą. To odpowiednia kara za przypominanie mi, że jesteś moim czytelnikiem.
— To wszyscy? — zapytał kapitan, gdy Grek wszedł na pokład. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zawołał do załogi: — Przygotować się do odbicia! — Dwaj na wpół nadzy marynarze wciągnęli trap; druga para wyskoczyła na dok, by odwiązać grube brązowe cumy zwisające z dziobu i rufy „Zdobywcy”.
— Stać, cumy rzuć, przycumować, czy jak tam brzmi to parszywe żeglarskie wyrażenie!
Pirs zadygotał pod ciężarem Viridoviksa. Celt miał hełm na głowie, a w ręku targał plecak. Był czerwony i zasapany; pot strumieniami spływał mu po policzkach. Wyglądało na to, że pędził z rzymskich koszar na złamanie karku.
— Co się stało? — zapytali jednocześnie Marek i Gajusz Filipus, wymieniając zaniepokojone spojrzenia. Podejmowanie takiego wysiłku poza bitwą i łożem było obce naturze Gala.
Nie miał szansy, by im odpowiedzieć, bowiem Arigh wykrzyknął jego imię i zeskoczył z pokładu „Zdobywcy” na powitanie.
— Wiec jednak przyszedłeś mnie pożegnać, co?
— Nic z tych rzeczy — wysapał Viridoviks, z westchnieniem ulgi rzucając worek na deski pomostu. — Za pozwoleniem, jadę z tobą.
Szeroki uśmiech rozjaśnił smagłą twarz nomady.
— Cóż mogłoby być lepszego? Pokochasz smak kavassu, obiecuje.
— Człowieku, czyś ty zgłupiał? — zapytał Gajusz Filipus. Wskazując na „Zdobywcę” ciągnął: — Jeżeli zapomniałeś, to jest statek. Twój żołądek przypomni ci o tym na pewno.
— Och, niech przypomina — odparł Celt, wycierając twarz rękawem tuniki. — Mam mały wybór; albo to, albo spotkanie z katem. Na wodzie będę chciał być martwy, lecz gdybym został, to życzenie na pewno by się spełniło, co nie za bardzo przypada mi do gustu.
— Z katem? — powtórzył Skaurus. Szybko przeszedł na łacinę. — Ta kobieta cię pogoniła?
Dopóki nie padały imiona, Arigh i słuchający żeglarze nie mogli zrozumieć, o co chodzi.
— Ta niestała suka — mruknął z goryczą Viridoviks.
Jego wieczny dobry humor gdzieś się ulotnił; był zły na samego siebie. Dostrzegając znaczący błysk w oku Marka, powiedział:
— Nie potrzebuję twego „a nie mówiłem?”. Miałeś rację. Chociaż raz mogłem być tak ostrożny, jak ty.
To wyznanie było prawdziwą miarą jego przerażenia, bowiem nigdy nie omijał okazji besztania Rzymian za ich brak fantazji.
— Co się stało? — zapytał trybun.
— Nie domyślasz się? Ta małpa zzieleniała z zazdrości, która zżera ją niczym rak. Naparła na mnie, żebym odstawił Gavrilę i Lissenę, i Beline, a ja odmówiłem jak wcześniej. Będą za mną tęskniły, moje dziewczynki, i musisz mi obiecać, że nie dopuścisz, by jej gniew spadł na ich głowy.
— Oczywiście — zapewnił niecierpliwie Skaurus. — Dalej, człowieku.
— Och, ta suka o czarnym sercu zaczęła wrzeszczeć tak, że obudziłaby nieboszczyka, i zaklinała się, że powie Gavrasowi, że wziąłem ją siłą. — Na chwilę na twarzy Celta pojawił się dawny uśmiech. — Prawdopodobnie sama też by w to uwierzyła. I zna moją skórę na tyle dokładnie, by dla potwierdzenia prawdy swych słów podać oskarżeniu więcej szczegółów, niż to konieczne.
— Zrobiłaby to — powiedział bez wahania Gajusz Filipus.
— To samo wpadło mi do głowy, drogi Rzymianinie. Nie mogłem podciąć jej gardła, takiego białego i w ogóle. Nie miałbym serca, nie mówiąc o harmiderze, jaki by podniosła.
— No, to co zrobiłeś? — zapytał Marek. — Puściłeś ją wolno? Na bogów, Virdoviksie, zaraz przybiegnie tu straż Imperatora.
— Nie, nie, może jestem durniem, ale nie jestem głupi. Związałem ją, zakneblowałem i przywiązałem do łóżka w małej gospodzie, do której żeśmy się wybrali. Uwolni się bez wielkich problemów, ale myślę, że to ćwiczenie nie wpłynie na zmianę jej charakteru, więc spływam.
— Najpierw Gorgidas, a teraz ty, i obaj z powodów, których wstydziłby się idiota — powiedział trybun. Poczuł ukłucie bólu, gdyż na jego oczach zaczął rozluźniać się dotychczas ciasny węzeł ich kompanii. Znów podziękował bogom, że Rzymianie nie muszą dzielić się między Namdalen a Videssos; to rozdarłoby serca im wszystkim.
Zniecierpliwiony rozmową w języku, którego nie rozumiał, Arigh wtrącił:
— Jeżeli jedziesz, to wskakuj na pokład.
— Zrobię to, nie ma obawy. — Viridoviks uścisnął rękę Skaurusa. — Dbaj o ostrze, które nosisz, Rzymianinie. Jest sympatyczne.
— A ty o swoje. — Długi miecz Viridoviksa wisiał u jego prawego biodra; bez niego wyglądałby jak nagi.
Celtowi szczęka opadła, gdy zobaczył bezbronnego Gajusza Filipusa.
— Zostawiłeś go?
— Nie staraj się być głupszy, niż jesteś. Dałem go Gorgidasowi.
— Dałeś? Dobrze zrobiłeś, o ile ten głupek będzie miał dość rozumu, by uwierzyć, że wojna to doskonała zabawa. Jeżeli nie, albo go zgubi, albo sam się na niego nadzieje. — Viridoviks skrzywił usta. Sekundę później rozjaśnił się. — Och, prawda, będę miał się z kim kłócić. Nic tak nie ożywia dnia, jak porządna kłótnia.
Marek przypomniał sobie własne słowa skierowane do Gorgidasa, kiedy lekarz powiadomił go o planowanym odjeździe. Wówczas były one desperackim żartem, ale tutaj wróciły one do niego w całej powadze z ust Gala. Viridoviks żył pojedynkami; czy to na miecze, czy na słowa.
Kapitan „Zdobywcy” przyłożył do ust zwinięte dłonie.
— Hej, wy tam! Odpływamy, z wami czy bez was!
Pogróżka była chybiona; Viridoviks nic dlań nie znaczył, ale nie mógł odpłynąć bez Arshauma, który był niezastąpionym członkiem misji.
— Zbieramy się — powiedział Arigh, biorąc Celta pod ramię.
Sandały Viridoviksa, zrobione z niewyprawionej skóry, zadudniły na deskach; nomada, w miękkich butach z cielęcej skóry, szedł cicho niczym kot.
Gal, z miną człowieka idącego na własny pogrzeb, rzucił swój worek marynarzowi. Wahał się jeszcze przed wejściem na pokład. Zasalutował niedbale Skaurusowi, machnął pięścią Gajuszowi Filipusowi.
— Uważaj na siebie, kurduplu! — zawołał i skoczył.
— I ty, rudy wielkoludzie z łysą dupą!
Załoga zajęła miejsca przy wiosłach. Przez parę sekund wydawało się, że „Zdobywca” jest zbyt ociężały, by ich posłuchać, ale potem poruszył się ospale i powolutku odbił od kei. Skręcił na pomoc, niezdarnie jak tłusty, stary człowiek. Marek usłyszał skrzyp lin, gdy rozwijano szeroki żagiel. Z początku płótno zwisało z rei jak szmata, lecz po chwili napełnił je wiatr.
Trybun odprowadzał żagiel wzrokiem aż po horyzont.
Thorisin Gavras, odzyskawszy panowanie na morzu, rzucił Draxa i jego namdalajskich najemników na Baanesa Onomagoulosa. Galery Leimmokheira chroniły transporty przed wojennymi okrętami buntowników; ludzie z Duchy wylądowali na zachodnich ziemiach w Kypas, kilka dni marszu na południe od przedmieść leżących naprzeciw Videssos.
Wielki dym wzniósł się na zachodzie, gdy Onomagoulos podpalił swój obóz, by nie oddać go w ręce Thorisina. Baanes wycofał się w kierunku swej warowni pod Garsavrą. Posuwał się w pośpiechu, żeby Namdalajczycy nie odcięli go od centrum jego władzy. Thorisin, działając jak człowiek, który czuje, że ma zwycięstwo w zasięgu ręki, przejął zachodnie przedmieścia.
Marek czekał na wezwanie od Imperatora. Spodziewał się, że Gavras rozkaże legionistom ruszyć na Onomagoulosa. Szkolił swych ludzi jak szaleniec, chcąc być w pogotowiu. Nadal, mimo zwycięstw odnoszonych dla Gavrasa, miał wątpliwości co do wielkiego hrabiego.