Tam właśnie Ulisses Papadopulos medytuje i pisze. Jest niskim mężczyzną o czarnej, zmierzwionej brodzie i długich paznokciach wątpliwej czystości. Gdy się żyje od ponad dziesięciu lat w pomieszczeniu o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, a w odwiedziny przychodzą jedynie pająki, prędzej czy później rezygnuje się z wysiłków higienicznych i dbania o należyty strój.
Mnich zajęty jest właśnie notowaniem ostatniego aforyzmu Edmunda Wellsa, gdy wpraszamy się do niego z wizytą. Hasło encyklopedii wyraźnie twierdzi, że aby zrozumieć jakiś system, należy wydostać się poza jego granice. Bardzo nas to cieszy, Raoula i mnie. Czyż nie to właśnie robimy? Gdy podchodzimy bliżej, chcąc przeczytać zapiski mnicha, Papadopulos przerywa nagle swoje zajęcie.
– Kto tu jest?
Zimny prysznic. Śmiertelnik zauważył naszą obecność! Szybko, schowajmy się za szafę.
Węszy.
– Czuję pana. Jest pan tutaj, prawda?
Ten mały człowieczek jest doprawdy wyjątkowym medium. Kręci się i wierci niczym kot, który dostrzegł mysz.
– Czuję, że pan tu jest, święty Edmundzie.
Staramy się powstrzymać blask bijący od naszych aureoli.
– Jest pan tutaj, święty Edmundzie. Wiem to, czuję to.
Gdyby ktoś mi kiedykolwiek powiedział, że będę aniołem ukrywającym się przed ludźmi…
– Już od dawna na pana czekam – szepce skryba. – Posiadanie wiedzy absolutnej to jedno, ale samotność potrafi dać się we znaki…
Raoul i ja trwamy w nieruchomej pozie.
– Jestem mistykiem, ale moja wytrzymałość ma też swoje granice. Twierdził pan, że będzie mi dyktował we śnie wszystko to, co powinienem zapisywać. Rzeczywiście, co rano budzę się z gotowym tekstem w głowie, ale nigdy nie udało mi się pana zobaczyć…
Kulimy się coraz bardziej za szafą. Nagle mnich woła:
– Udało się. Namierzyłem pana, święty Edmundzie!
Podchodzi do naszej kryjówki, już się przymierza do odsunięcia szafy, lecz w ostatniej chwili zmienia zdanie i wraca na środek pomieszczenia.
– No cóż, skoro tak, wypowiadam umowę! – rzuca z wściekłością. – Przykro mi, ale nie znoszę, gdy się mnie traktuje tak nieuprzejmie.
Zdenerwowany grecki mnich chwyta młotek i zaczyna kruszyć cegły, którymi zamurowane jest wejście.
Przez nas skryba chce opuścić pustelnię! Trącam Raoula łokciem.
Nie możemy mu na to pozwolić. Edmund Wells nigdy nam tego nie wybaczy.
– Witaj, świecie! Witajcie, piękne dziewoje! – wrzeszczy podekscytowany mnich. – Rezygnuję ze ślubów czystości! Rezygnuję ze wszystkich ślubów! Ze ślubu milczenia! Ze ślubu modlitwy! Witajcie restauracje i pałace! Niech żyje prawdziwe życie!
Każde zdanie poparte jest uderzeniem młotka.
– Dziesięć lat straconych na przepisywaniu filozoficznych aforyzmów, dziękuję serdecznie! A potem przychodzi do mnie taki jeden, nie mówi ani dzień dobry, ani dobry wieczór! Ech, już się więcej na to nie nabiorę. Religia to pułapka na braciszków zakonnych. A ja, jak głupi, od razu zgodziłem się na zamknięcie w górskiej pustelni i notowanie myśli pierwszej lepszej świetlistej istoty, jaka mi się objawiła…
– Jeden z nas musi się poświęcić – mówię.
– Ty – odpowiada Raoul.
– Ja nie. Ty.
Grek cały czas wali młotkiem w ścianę, nucąc pod nosem The Wall Pink Floydów.
– …We don't need your education…
Okruchy cegieł latają w powietrzu, wzbijając obłoki pyłu. Energicznym ruchem wypycham Raoula z naszej kryjówki za szafą. Zakonnik staje jak wryty. Zobaczył go. To prawdziwe medium o szerokim wachlarzu możliwości. Klęka oszołomiony i składa ręce, jak do modlitwy.
– Wreszcie! Objawienie! – woła mężczyzna, zachwycony.
– Ech… – bąka Raoul, dodając dla lepszego efektu nieco blasku swojej aureoli.
Ależ z niego kabotyn! Przyjemność, jaką sprawia mu bycie widzialnym dla ludzi ze skóry i kości, jest silniejsza niż wszystko inne. Ulisses Papadopulos wielokrotnie kreśli w powietrzu znak krzyża i pada u stóp Raoula.
– Hm… Cóż… – mój przyjaciel stara się zyskać na czasie. – Więc tak… z pewnością… tak… oto jestem.
– Wielkie to dla mnie szczęście! Widzę pana, widzę pana, święty Edmundzie. Na własne oczy! Na moje własne oczy!
Powodowany być może wyrzutami sumienia, Raoul poprawia go:
– Hm… nie jestem Edmund, jestem Raoul, kolega Edmunda, tego, który ci dyktuje Encyklopedię. Niestety nie mógł przyjść i pozwolił mi się zastąpić.
Mnich nie słyszy zbyt dobrze i Raoul musi mu powtarzać wielokrotnie te same zdania, czasami wręcz sylaba po sylabie, by ten zdołał zrozumieć, o co mu chodzi. Grek wyciąga dłonie w stronę niewyraźnej zjawy.
– Najpierw święty Edmund, a teraz święty Raoul! Święty Raoul! Święty Raoul! Jestem błogosławiony! Jestem na służbie u dwóch świętych – woła Papadopulos.
– Doskonale – mówi Razorbak. – Powiedz mi, proszę, czy w Encyklopedii jest mowa o cyfrze siedem?
– O cyfrze siedem? – dziwi się mnich. – Hm… Oczywiście, święty Raoulu. Wszędzie po trochu.
– Pokaż mi – rozkazuje anioł.
Mnich rzuca się w stronę księgi, ślini kciuk i zaczyna energicznie wertować kartki. Znajduje najpierw hasło na temat symboliki siódemki w tarocie. Potem drugie, dłuższe hasło przypominające o znaczeniu cyfry siedem w mitach i legendach. Trzeci fragment na temat siedmiu szczebli drabiny Jakuba…
Problem z Encyklopedią wiedzy względnej i absolutnej polega na tym, że wrzucono do niej naprawdę wszystko. Myśli naszego mentora krążą we wszystkich kierunkach. Encyklopedia zawiera nie tylko przemyślenia filozoficzne, lecz także przepisy kulinarne, anegdotki naukowe, zagadki, badania socjologiczne, portrety różnych postaci i informacje rzucające nowe światło na historię Ziemi. Co za chaos! Żeby wszystko przeczytać, musielibyśmy się tu bardzo często pojawiać!
Raoul sugeruje skrybie, by ten zaopatrzył księgę w indeks albo przynajmniej w spis treści i zaczął numerować strony. Przewraca kartki. Natrafia na testy psychologiczne i na wywiady z gwiazdami. Wreszcie znajduje coś interesującego. W jednym z haseł autor twierdzi, że z punktu widzenia geograficznego świat siódemek wcale nie przylega do świata szóstek. Oznacza to, że należałoby szukać „tam, gdzie najmniej spodziewalibyśmy się go znaleźć".
Nagle nas, którzy nie odczuwamy już ciepła ani zimna, dotyka lodowaty podmuch.
– Wędrujące dusze! – niepokoi się Raoul.
Przed nami pojawia się około dziesięciu duchów. Wyglądają niemal jak my, z tym że pochłaniają światło, zamiast je emanować.
Raoul, z większym stażem pobytu w Raju, wyjaśnia mi, że te ektoplazmy to samobójcy, przedwcześnie zmarli lub ofiary morderstw. Ich dusze są do tego stopnia niespokojne, że wolą zostać na Ziemi i rozwiązać swoje problemy z przeszłości, niż wznieść się do nieba i oczyszczać poprzez życie w innym wcieleniu.
– Czyli, krótko mówiąc, są to ludzie, którzy nawet jako umarli nie chcą uznać, że nie żyją?
– Albo nie mogą. Niektórych gnębi żądza zemsty, innym zależy na tym, by przybrać postać ducha i nawiedzać swoich prześladowców.
– Czy mogą nam zaszkodzić?
– Nam nie, ale Papadopulosowi – owszem.
Protestuję.
– Ale my jesteśmy aniołami, a oni zwykłymi wędrującymi duszami.
– Oni jednak bliżsi są ludziom niż my.
Raoul obawia się, że to my doprowadziliśmy duchy do greckiego mnicha. Wędrujące dusze cały czas poszukują ciał, które mogliby nawiedzać, a my wskazaliśmy im medium, pojawiając się na Ziemi.
Dusze napływają ze wszystkich stron. Jest ich już około trzydziestu. Wyglądają dokładnie tak, jak w chwili własnej śmierci. Mamy przed sobą inkaskich wojowników, wciąż pokrytych ranami zadanymi im przez rusznice konkwistadorów. Można by sądzić, że znaleźliśmy się w powieści H.P. Lovecrafta! Ten, który wygląda na ich szefa, jest najstraszniejszy ze wszystkich. Nie ma głowy. Staję jak najbliżej Raoula i pytam: