Staram się skoncentrować na Jacques'u i Venus, moich dwóch pozostałych klientach, ale czuję, że ich los przestaje mnie obchodzić. Są do niczego, ich modlitwy są beznadziejne, a ambicje godne pożałowania. Jak to podkreślał Edmund: „Próbują zmniejszyć swoje nieszczęście, zamiast starać się zbudować szczęście".
Z coraz mniejszym przekonaniem rozdaję na lewo i prawo moje miłosne promienie. Coraz zręczniej udaje mi się unikać ataków kpiny i myślę o Venus jak o nieznośnej ważniaczce, i o Jacques'u, klinicznym przypadku osoby z autyzmem. Dlaczego miałbym zadawać sobie jakikolwiek trud, żeby pomóc tym istotom?
Armia cieni przygotowuje się do finalnego natarcia w dwudziestu na jednego. Nie mamy najmniejszej szansy, żeby wyjść z tego cało.
– Poddajemy się? – pyta Marilyn.
– Nie – odpowiada Freddy. – Musimy wysłać ich maksymalną liczbę do Raju. Czujesz przecież, jak bardzo cierpią!
– Szybko, Freddy, opowiedz jakiś dowcip! – rozkazuje Raoul.
– Hmm… To historia o dwóch omletach, które smażą się na patelni. Jeden mówi do drugiego: „Ejże! Nie uważa pan, że trochę tu gorąco?". Drugi zaczyna natychmiast wrzeszczeć: „Ratunku! Obok mnie leży OMLET, KTÓRY GADA!".
Zmuszamy się do śmiechu. To jednak wystarcza, by utwardzić nasze tarcze. Freddy ciągnie dalej:
– Przychodzi facet do lekarza i mówi: „Panie doktorze, mam dziury w pamięci". „Od kiedy?", pyta lekarz. „Co, od kiedy?", dziwi się pacjent.
Na szczęście rabin ma w zapasie sporo takich właśnie podróżnych żarcików. Szczerze mówiąc, nie jest nam specjalnie do śmiechu, lecz te dowcipy wydają się tutaj tak niestosowne, że przywracają nam trochę wiary w siebie.
Po stronie wroga się nie żartuje. Igor miota się niczym prawdziwy jeździec Apokalipsy, u jego boku znajduje się czarownica i oprawca. Rzuca w stronę Marilyn raniącą aluzję dotyczącą jej romansu z Kennedym. Udało się. Blask Marilyn słabnie i wreszcie gaśnie. Jako upadły anioł dołącza do szeregów przeciwnika i zaczyna nas bombardować zielonymi promieniami. Zna nasze słabe strony i wie, gdzie uderzyć, żeby naprawdę nas zabolało.
Obrazy obozów koncentracyjnych spadają niczym grom na Freddy'ego. Próbuje odparować ciosy swoimi żartami, ale jego energia powoli się kończy. Jego miecz miłości kurczy się, a tarcza humoru mięknie. On także pada i dołącza do Marilyn.
Teraz wiem już, co czuli ostatni walczący z fortu Alamo otoczeni przez Meksykanów, ci z Masady otoczeni przez Rzymian, ci z Bizancjum otoczeni przez Turków i obrońcy Troi otoczeni przez Greków, Wercyngetoryks otoczony przez wojska Juliusza Cezara pod Alezją. Nie nadejdą już posiłki, nie ma ratunku.
– Musimy wytrzymać, musimy wytrzymać – powtarza Raoul ochrypłym głosem, widząc, że światełko jego tarczy zaczyna drżeć.
– Masz może jeszcze jakiś dowcip na podorędziu?
183. JACQUES. 26 LAT
Spadające puszki z groszkiem całkowicie mnie oszołomiły. Słaniam się na nogach. Ta cudaczna sytuacja wydarzyła się naprawdę w najgorszym momencie. Próbuję pozbierać myśli, ale czuję, że na głowie rośnie mi spory guz. Moje czoło krwawi. Sklepikarz ciągnie mnie na zaplecze i wzywa pogotowie.
– Proszę pomóc temu biednemu chłopcu! – żąda starsza pani.
– To moja wina – przyznaje Nathalie Kim.
Chciałbym ją zapewnić, że nie, ale mój głos zamiera, nie potrafię wydusić z siebie ani słowa.
184. KAWALERIA
To już koniec. Miecz miłości, który dzierżę w prawej dłoni, przypomina nóż kuchenny rozpadający się ze starości. Tarczę humoru można by natomiast pomylić z ażurową serwetką.
Jest mi niezwykle przykro, że Marilyn i Freddy dołączyli do grona upadłych aniołów. Tak jak na samym początku wielkiej epopei tanatonautów, jesteśmy tylko my dwaj, ja i Raoul. Stajemy ramię w ramię przeciw hordzie wędrujących dusz. Igor uśmiecha się.
– TY I JA KONTRA IMBECYLE! – wrzeszczy Raoul.
Nasz dawny okrzyk dodaje mi animuszu. Ale na jak długo?
Osuwam się na kolana pod wpływem docinka Marilyn. Igor podnosi wysoko swój miecz, żeby zadać mi ostateczny cios, który sprawi, że i ja zasilę szeregi wroga. Nagle dostrzegam w oddali delikatne światełko, które cały czas rośnie. To Edmund Wells przybywa nam na pomoc, w towarzystwie dziesięciu aniołów w świetnej formie, i to nie byle jakich: Jorge Luis Borges, John Lennon, Stefan Zweig, Alfred Hitchcock, Matka Teresa (która już sama nie wie, jak być ze wszystkim na bieżąco), Lewis Carroll, Buster Keaton, Rabelais, Kafka i Ernst Lubitsch.
Wystrzeliwują kule miłości. Zalewają wroga deszczem pocisków humoru. Wędrujące dusze wycofują się w nieładzie. Ich kpiny już mnie nie dosięgają. Moje ręce znów stają się ciepłe i miłość ponownie wystrzeliwuje z wnętrza mojej dłoni. Edmund Wells cytuje maksymę z Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej. „Kochaj swoich nieprzyjaciół, chociażby po to, żeby ich wkurzyć". Próbuję rozbudzić w sobie współczucie, nawet dla Igora.
Ten zatrzymuje się zaskoczony.
To działa. Wędrujące dusze wycofują się. Marilyn Monroe i Freddy Meyer znów do nas powracają.
Edmund Wells okazuje się zaciekłym wsysaczem wędrujących dusz. Jaka klasa! Strzał, wessanie, strzał, wessanie. Nigdy bym nie podejrzewał, że mój mentor tak dobrze sprawdza się w bijatyce. Koniec tego Armagedonu jest już bliski. Wkrótce mamy przed sobą jeszcze tylko kilka najzacieklejszych duchów. Igor wciąż nimi dowodzi.
– Nie dorwiesz mnie! – woła do mnie mój dawny klient. – Zgromadziłem wystarczająco dużo złości do ludzi, żeby oprzeć się twojej miłości, Michaelu.
– To się jeszcze okaże.
Przypominam mu jego poprzednie wcielenie, gdy był Feliksem Kerbozem, moim przyjacielem, pierwszym tanatonautą, już wówczas cierpiącym z powodu złego traktowania przez matkę. Taka ilość nieszczęścia sprawia, że jego wściekłość odżywa. Zmienia kolor.
– Nagromadził zbyt dużo nienawiści, miłość już go nie zbawi – wzdycha Raoul.
Nie poddam się tak łatwo.
Nagle pośród najbardziej zażartych wrogów dostrzegam matkę Feliksa-Igora. Umarła na marskość wątroby. Wściekłość, jaką odczuwa w stosunku do ojca Igora, sprawia, że wciąż tuła się pomiędzy dwoma światami jako wędrująca dusza. To idealna okazja. Pokazuję mu ją. Wściekły rzuca się w jej stronę, by stoczyć bezlitosną walkę. Ich wzajemna nienawiść jest niezwykle silna, żadnemu z nich nie udaje się jednak pokonać drugiego. Wykorzystujemy okazję, żeby wysłać do Raju ostatnie wędrujące dusze. Na polu bitwy pozostają teraz tylko Igor i jego matka, rozwścieczeni, lecz opadający z sił.
– Od trzynastu wcieleń tych dwoje ciągle walczy ze sobą – informuje mnie Edmund Wells.
Ponieważ żadnemu z nich nie udaje się wziąć góry nad przeciwnikiem, gdy znajdą się już u kresu sił, zaczynają ze sobą rozmawiać. Najpierw robią sobie nawzajem wyrzuty. Trzynaście istnień niewdzięczności i zdrad, trzynaście istnień podłych zagrań i pragnienia dręczenia drugiego. Lista złych uczynków po obu stronach jest długa. Wreszcie patrzą na siebie i zaczynają rozmawiać jak równy z równym, a nie jak dorosły z dzieckiem.
Po wściekłości przychodzi zmęczenie, następnie wyjaśnienia, aż wreszcie – przeprosiny.
– Mamo!
– Igorze!
Obejmują się. Jak widać, nigdy nie powinno się tracić nadziei.