Losy tych ksiąg to historia Ormian. Ormianie, prześladowani i niszczeni, reagowali na swoją sytuację dwojako: część szła w góry, chroniła się w pieczarach, a część emigrowała w świat, na wszystkie kontynenty. I jedni, i drudzy brali z sobą ormiańskie księgi. Ponieważ tułacze opuszczali Armenię pieszo, niektóre rękopisy, zbyt ciężkie, dzielono na pół. Te połówki wędrowały często w różne krańce globu.
Na Bulwarze Nafciarzy Gulnara Guseinowa leczy ludzi zapachem kwiatów. Kto ma sklerozę, wącha laurowe liście. Kto ma nadciśnienie — wącha geranie. Na astmę najlepszy jest rozmaryn. Ludzie przychodzą do Gulnary z kartką od profesora Gasanowa. Na kartce profesor przepisuje nazwę kwiatu, a także czas wąchania. Wącha się na siedząco, najczęściej przez dziesięć minut. Gulnara dogląda, żeby każdy wąchał to, co należy, żeby, powiedzmy, jakiś sklerotyk nie zabrał się do wąchania rozmarynu. Kwiaty stoją rzędami w szklanym domku, który nazywa się gabinetem fitoterapii i przypomina cieplarnię. Gulnara mówi mi, żebym usiadł i też coś powąchał. Czy czuję zapach? Nie czuję nic. Otóż to — bo kwiat nie pachnie sam z siebie. Trzeba poruszyć łodygą, wtedy kwiat czuje, że ktoś się nim zainteresował. I zaczyna wysiewać swój zapach. Kwiaty nie pachną dla siebie, tylko zawsze dla kogoś. Na każde poruszenie kwiat zareaguje zapachem — jest naiwny i lekkomyślny, każdemu chce się podobać. — Towarzysze, poruszajcie kwiatami! — napomina Gulnara siedzących w gabinecie staruszków, którzy zaczynają trząść gałązkami, jakby otrzepywali je z mrówek.
Pytam Gulnarę, która jest studentką medycyny, czy wierzy, że kwiat może wyleczyć człowieka. Wyleczyć nie psychicznie, bo taka możliwość jest dowiedziona, ale wyleczyć fizycznie, na przykład nadać sprężystość wapniejącej komórce. Gulnara uśmiecha się. Mówi tylko, że do niej przyjeżdżają leczyć się ludzie z całego świata. Podkreśla: nawet z Ameryki. Metoda profesora Gasanowa — to właśnie leczenie zapachem kwiatów — stała się już głośna.
Myślę, że Gulnarę, podobnie jak mnie, urzeka w tej metodzie jej rys estetyczny, a także jej pogoda i dobrotliwa mądrość. Bo co ma zrobić profesor ze starcem, który nosi siedem krzyżyków i zapomina swojej daty urodzenia? Oczywiście, profesor mógłby go wsadzić do stłoczonej sali szpitalnej, w odór chloroformu i jodyny. Ale po co? Czy nie jest piękniejszy zmierzch pachnący kwiatami niż zmierzch, który czuć chloroformem? Więc kiedy do profesora przychodzi ktoś taki, kto musi zajrzeć w dowód osobisty, żeby podać datę swojego urodzenia, i narzeka, że mu coś głowę zamula, profesor słucha go uważnie, a potem pisze mu na kartce: „Rp.: Laurowe liście. Dziesięć minut dziennie. Przez trzy tygodnie”. I patrzcie, mówi Gulnara, tłumy walą do profesora. Na wizytę czeka się miesiącami.
Siedzimy z Gulnarą na Bulwarze Nafciarzy, nad brzegiem morza. Od tego miejsca Baku wznosi się łagodnie kamiennymi tarasami. Miasto leży w zatoce, ma kształt amfiteatru i przez to całe jest widoczne. Gulnara pyta, czy lubię Baku. Odpowiadam, że tak, że bardzo. Wszystkie style paradują tu obok siebie w wielkiej rewii mód i epok architektury. Czego tu nie ma! I pseudogotyk, i pseudobarok, i styl postmauretański, i szkoła Corbusiera, i konstruktywizm lat dwudziestych, i monumenty okresu patetycznego, i ładne, nowoczesne konstrukcje. Unikalna to ekspozycja. Bo wszystko ma się na miejscu, wystawione obok siebie, jak w witrynie londyńskiej firmy Mr Coxa Kupno — Sprzedaż Nieruchomości, która może zaoferować każdemu dokładnie to, co chce.
Zresztą jest kilka Baku.
Najstarsze Baku jest najmniejsze. Jest nie tylko maleńkie, ale tak ciasno upchane, tak ściśnięte, tak zagracone, że kiedy tu wchodzę, mimowolnie robię głęboki wdech, żeby sprawdzić, czy będę miał czym oddychać. Jeżeli stanąć tu na środku ulicy i rozłożyć ramiona, to można jedną ręką pogłaskać dziecko śpiące w kołysce w mieszkaniu na lewo, a drugą ręką poczęstować się gruszką leżącą na stole w mieszkaniu naprzeciwko. Chodzi się tu gęsiego, bo jak idzie para, to już stwarza tłok. W dodatku ta bakijska Starówka nie ma żadnego planu, a może ma plan, ale tak surrealistyczny, że go normalna głowa nie pojmie. Nigdy nie wiadomo, jak stąd wyjść. Byłem tu z Walerym, który urodził się i wychował w Baku, próbowaliśmy różnych wariantów, i tak, i tak, nic nam nie wychodziło. Byliśmy u kresu sił, kiedy wyratowały nas dzieciaki.
Ta część Baku nazywa się Iczeri-Szereh, to znaczy Miasto Wewnętrzne. Wiele legend osnuwa tę dzielnicę i opiewa ją wiele ballad podwórzowych. Dla mieszkańców dużego Baku Iczeri-Szereh było miejscem na wskroś egzotycznym, gdzie ludzie mówili swoim językiem i żyli jakby pod wspólnym dachem, bez tajemnic. Dzisiaj Iczeri-Szereh stopniowo burzą, będzie tu nowa dzielnica.
Wokół Miasta Wewnętrznego rozciąga się Baku właściwe, duże i trochę snobistyczne. Bo to duże Baku jest miastem zrobionym na zamówienie, dla prywaciarzy, dla dorobkiewiczów, dla królów bakijskiej nafty. Baku zawsze robiło karierę na nafcie. Już w X wieku ”wspominają Baku autorzy arabscy właśnie jako miejsce, skąd przywozi się naftę. Dziwy opowiadają na ten temat. „Adżaib ad-Dunia”, traktat perski z XIII wieku, mówi, że „przez całą noc Baku płonie jak ogień. Na ziemi stawiają kocioł i gotują w nim wodę”. O tym gotowaniu pisze również w 1666 roku turecki podróżnik Ewli Czelebi: „W Baku są różne miejsca bezpłodne. Jeśli człowiek albo koń postawi tam nogę i trochę postoi, to jego noga zacznie się palić. W tych miejscach przewodnicy karawan rozgrzebują ziemię, wstawiają w nią kociołki i strawa natychmiast się gotuje. Przedziwna jest mądrość Boga!”
Karawany rozwoziły bakijską naftę po całej Azji. Marco Polo pisze, że było to przede wszystkim bezcenne lekarstwo na skórne choroby wielbłądów. Tak więc, w jakimś sensie, transport średniowiecznej Azji zależał od bakijskiej nafty. Z powodu palącej się ziemi Baku było również Mekką hinduskich czcicieli ognia, którzy ściągali tu z Indii, żeby grzać się w pobliżu swoich płonących bogów. Zachowała się ich świątynia, Ateszga. z czterema wygasłymi kominami.
Sto lat temu staje w Baku pierwsza wieża wiertnicza. Zaczyna się zawrotna kariera miasta. Przyjechał tu jeden Polak — opowiadają mi — człowiek elegancki, z polotem. Wynajął dorożkę i kazał się wozić. W pewnej chwili zdjął cylinder i rzucił go na ziemię. Pokazał zdumionemu dorożkarzowi miejsce, gdzie upadł cylinder. Tu będziemy wiercić, powiada. Bogatym był później człowiekiem. Ponad dwieście zagranicznych firm eksploatuje naftę bakijską. „W 1873 roku — pisze Harvey O'Connor — nastąpił w Baku pierwszy wytrysk samoczynnego szybu. W następnym dziesięcioleciu Baku urosło do poziomu najbogatszego miasta na świecie, a ormiańscy i tatarscy milionerzy naftowi zaczęli rywalizować z milionerami z Teksasu. Miasto to stało się największym ośrodkiem rafineryjnym świata. Rosja zajęła pozycję wielkiego eksportera ropy, który miał na kilka lat usunąć w cień Stany Zjednoczone. Bracia Nobel, którzy zupełnie przypadkowo zjawili się w Baku w 1875 roku, zbudowali tu w rok później swoją pierwszą rafinerię, a w 1878 roku utworzyli spółkę Nobel Brothers Naphtha Company, która w 1883 roku kontrolowała już 51 procent produkcji ropy. Zbudowali oni pierwszy rurociąg na polach naftowych w rejonie Baku, sprowadzili wiertaczy z Pensylwanii i zastosowali zdobycze nauki do organizacji tego chaotycznie rozwijającego się przemysłu. W ciągu kilku lat bracia Nobel dorobili się floty wielkich morskich tankowców parowych i mniejszych tankowców rzecznych do przewozu ropy na Wołdze. Działo się to w czasie, kiedy ciągłe jeszcze żaglowce przewoziły naftę z Ameryki w beczkach i bańkach. Noblowie mieli być wyjątkiem od zasady, która głosiła, że kto chociaż rok żył wśród magnatów naftowych w Baku, ten nie mógł się już stać ponownie człowiekiem cywilizowanym.